Przejdź do zawartości

Tamta/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Marie-Joséphine Calmon
Tytuł Tamta
Wydawca Drukarnia S. Lewentala
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Źródło skan na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Pragnąc oszczędzić Raulowi przymusu, a nawet — przy obecném jego usposobieniu — niewłaściwości tego gwarnego życia, które mu narzuciła, Joanna, pod pozorem braku sił i zdrowia, pozbyła się niebawem wesołego grona swoich gości, i przywróciła w domu błogi spokój i ciszę, uroku pełną. Pan de Bréaux wyjeżdżał z żalem, mówiąc sobie na pociechę, że partya jeszcze nie przegrana; Alicya nawet wyjechała, przyjąwszy zaprosiny jednéj ze swoich przyjaciółek. Państwo de Montmorand byli więc zupełnie sami, co prawdziwą im radość sprawiało.
— Pani kochana miewasz się już znacznie lepiéj, — rzekł w kilka tygodni potém doktor Lambert, wysiadając z powozu w lipowéj alei, gdzie przechadzała się Joanna samotnie, czekając na powrót Raula, od godziny już przeszło nieobecnego.
Nie znając powodu jego nieobecności, nie dręczyła się nią przecież. Wierzyła mu i ufała zupełnie i, mając nawet pozostawiony sobie wybór, wolała-by może była nie wiedziéć, tak miło jéj było wierzyć mu ślepo....
— Nigdy jeszcze nie widziałem, aby chinina tak prędko poskutkowała. Doskonale pani wygląda!
Uśmiechnęła się Joanna na myśl, że nie same tylko proszki doktora dobry skutek wywarły na jéj zdrowie.
— Tak, tak, — wesoło odparła, — chinina jest wybornym środkiem, a kochany pan wielkim jesteś doktorem. Ale, nie potrzebując mówić o mojém zdrowiu, potrzebuję zato dowiedziéć się o zdrowie wielu poczciwych biédaków, którzy mnie mocno obchodzą. Patrz pan, doktorze, całą listę mam w kieszeni, bo trochę spodziewałam się pana. Poczciwe Siostrzyczki poleciły mi pełno chorych, co do których trzeba zasięgnąć pańskiego zdania i instrukcyą pańską otrzymać. Usiądźmy tutaj, dobrze? — dodała, wskazując ławkę i kilka krzeseł, ustawionych pod lipami.
Był to przepyszny poranek zaczynającego się Czerwca. Leciutki wietrzyk szemrał wśród liści; na trawniku, u stóp pni omszonych, rozkwitała moc niezliczona drobnych kwiatów polnych: jaskry, stokrocie, storczyki dzikie, barwinki lazurowo błękitne; woń ożywcza unosiła się w powietrzu, a na błękitném, bez żadnéj chmurki niebie, snuły się jeszcze te lekkie mgły poranne, które jaskrawy blask słoneczny łagodzą.
— Zobaczmy tę listę, pani hrabino, — rzekł doktor, wyjmując z futerału i na nos wkładając okulary, aby rozpatrzyć się w liście, którą mu wręczyła Joanna.
— Poczciwe Siostrzyczki nigdy o nikim nie zapomną, — rzekł wreszcie, przeczytawszy ją uważnie. — Nie gorzéj ode mnie wiedzą, gdzie jest jaki chory i gdzie się wypadek jaki zdarzył. Jedno tylko uszło ich uwagi, ale to tak daleko, że miejscowość nie do ich rewiru należy. Folwark Louret, na granicy naszego departamentu leżący, nie należy już do niego.
— Folwark Louret? — machinalnie powtórzyła Joanna.
— Tak, jest tam dziecko, które mnie żywo zajmuje i niepokoi.
— Dziecko! — znowu powtórzyła, i nagłe światło rozjaśniło jéj umysł.
Przyłożyła palec do czoła, jak ktoś, co znalazł od dawna szukane rozwiązanie. Raul na folwark jeździł codziennie, odwiedzał więc to dziecko, które jego dzieckiem być musiało.
— Biédny ten chłopaczek! — mówił dalej doktor, niczego się nie domyślając — z prawdziwą przykrością patrzę na niego! Takie to nieszczęśliwe, takie na obczyźnie oswoić się nie mogące! Pod pozorem, że mu wiejskiego powietrza potrzeba, umieszczony został na tym folwarku przez osobę bogatą, jak się zdaje. Ma ledwo szósty rok i musiał wychowywać się dotąd w mieście, w domu bogatym, gdzie dogadzano mu i pieszczono go, przywykł więc do zupełnie innego sposobu życia, niżeli życie folwarcznego dzierżawcy, i oswoić się z niém nie może. Smutne jest biédactwo, zadziwione, a minkę ma tak łagodnie zrezygnowaną, że aż przykro patrzéć na niego.... Boję się o życie jego.... a szkoda-by było, bo śliczny to i milutki chłopaczek.... Ale jakże pani zbladłaś? Czy znowu pani słabo się robi?
— Nie... nie... to nic. Mówmy o tém dziecku, doktorze? Co mogła-bym dla niego zrobić?
— Chyba nic; nie brak mu niczego, pilnowany jest troskliwie, dobrze odziany, obficie żywiony. A przecież, zdaje mi się, pani hrabino, że pieszczota ślicznych rączek pani, widok łagodnéj twarzy i wdzięcznego pani uśmiéchu, przytém jeszcze parę zbytkownych zabawek, trochę cukierków w wytwornych pudełeczkach, zrobiły-by dziecku wielką przyjemność, przypominając mu potrosze przeszłość jego. Dziecko tęskni i przeboléć nie może zmiany trybu życia, nawyknień swoich i otoczenia. Gdybyś go pani widziała, z jak zdumioną, oburzoną prawie minką, patrzy na opiekującą się nim dawną mamkę, dziś gospodynią folwarku, która uwija się wkoło niego w grubych sabotach, płóciennéj spodnicy i błękitnym fartuchu. Zdawało-by się, że uszy jego razi gruby jéj głos, że całe ciałko jego kurczy się wstrętem, gdy je wieśniaczka głośnemi pocałunkami osypuje. Odrazu zrozumiałem, że czegoś podobnego doznaje, gdy, zobaczywszy mnie po raz piérwszy, krzyknął radośnie: „Ach! doktor! pan! pan!” Usiadł mi zaraz na kolanach, bawił się brelokami mego zegarka, gładził paluszkami axamitny kołnierz mego paltota i koniecznie chciał jechać ze mną.
— Pojadę go odwiedzić, — przyrzekła Joanna rozrzewniona, — i zawiozę mu zabawek i ciastek. Gdzie leży folwark Louret? Wskaż mi pan drogę, a powiozę się tam kucykami mojemi.
— Pani wiész, że ja nie przepadam zbytecznie za temi przejażdżkami, które pani sama jedna odbywasz. A jakby się pani niedobrze w drodze zrobiło?
— Nie zrobi mi się niedobrze, doktorze, a jadąc w odwiedziny do ubogich, przyzwoiciéj to jakoś i delikatniéj powozić się saméj. Niemiło jest wzbudzać w biédakach podziwienie, a kto wié? zazdrość nawet może, widokiem stangreta i liberyi. Wszak mnie pan rozumié?
— Rozumiem, że pani jesteś zawsze uosobieniem dobroci.
— Jakąż więc drogą mam jechać?
— Zdaje mi się, że najlepiéj będzie jechać gościńcem do krzyża; tam zawróci pani na lewo, drożyną po pod lasem, na przełaj łąką, kawałeczek pod górę, a potém już prościuteńko do folwarku.
— Wiem już, wiem i jutro zaraz pojadę.
— Zrobisz pani prawdziwie dobry uczynek.
I pan Lambert, uścisnąwszy obie ręce Joanny, odjechał staroświeckim swoim kabryoletem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marie-Joséphine Calmon.