Tako rzecze Zaratustra/O widmie i zagadce

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Friedrich Nietzsche
Tytuł O widmie i zagadce
Pochodzenie Tako rzecze Zaratustra
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” S. A.
Wydanie nowe
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Toruń, Warszawa, Siedlce
Tłumacz Wacław Berent
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

O WIDMIE I ZAGADCE

1

Gdy pośród żeglarzy gruchnęła wieść, że Zaratustra bawi na okręcie, — wraz z nim wsiadł był na okręt jeden człowiek z wysp szczęśliwości, — powstała wonczas ciekawość wielka i oczekiwanie. Lecz Zaratustra milczał dwa dni, był tak zimny i głuchy w zasmuceniu swem, że na spojrzenia i pytania nie odpowiadał zgoła. Pod wieczór wszakże dnia drugiego, aczkolwiek milczał wciąż jeszcze, rozwarł przecie uszy swoje: gdyż wiele rzeczy dziwnych a niebezpiecznych usłyszeć można było na tym okręcie, co, z dalekich stron wracając, w dalekie udawał się kraje. Zaratustra zaś miłował tych wszystkich, co dalekie podróże czynią i bez niebezpieczeństwa żyć nie potrafią. I tak oto w słuchaniu rozwiązał się wreszcie i jego język, a lody wokół serca stopniały: — wonczas przemówił w te słowa:

Wam, odważni poszukiwacze, usiłowacze, wam wszystkim, którzy, podstępnym powierzając się żaglom, wypływacie na groźne morza, —
— wam upojeni zagadką, radośni mrokiem, wam, których duszę w każdą błędną czeluść fletnie wabią:
— bo tchórzliwą dłonią dzierżyć się nici przewodnich wy wszak nie pragniecie; a gdzie odgadnąć zdołacie, tam nienawidzicie dochodzenia
— wam to wyłącznie opowiem zagadkę, którą ujrzałem, — widmo najsamotniejszego. —
Ponury szedłem oto poprzez trupio siny zmierzch, ponury i twardy na duchu, z zaciśniętemi wargami. Niejedno bo słońce zaszło było już dla mnie.
Ścieżka, co hardo po zwirze się wspina, ścieżka złośliwa, samotna, której już ani chwast, ani krzew nie dogadza: perć górska zgrzytała pod hardem stąpaniem nogi mojej.
Kroczyłem niemy pośród szyderczego zgrzytu krzemieni, depcząc nogą kamienie, które w ruch wprawiałem: tak zmagały się nie nogi ku górze.
Wzwyż: — temu duchowi na przekorę, co je wstecz, w przepaść ciągnął, duchowi ciężkości, szatanowi memu i wrogowi najzaciętszemu.
Wzwyż: — aczkolwiek na mnie on siedział, na poły karzeł, na poły kret, bezwładny, obezwładniający; ołów w uszy mi sączący, kroplisto ołowiane myśli w mózg mój.
„O, Zaratustro, syczał szyderczo zgłoska w zgłoskę, ty kamieniu mądrości! Wysokoś ty się wyrzucił, lecz każdy wyrzucony kamień musi — opadnąć!
O, Zaratustro, kamieniu mądrości, ty kamieniu z kuszy, gwiazdy druzgoczący kamieniu! Samegoś siebie wyrzucił tak wysoko, — lecz każdy wyrzucony kamień — opadnąć musi!
Skazany na samego siebie i na samoukamienowanie: o, Zaratustro, wysokoś kamień ty wyrzucił, — lecz na ciebie kamień ten opadnie!“
Poczem zamilkł karzeł i przycichł na długo. Milczenie jego dławiło mnie wszakże; będąc tak oto we dwu, jest się zaprawdę samotniejszym, niźli sam ze sobą!
Wspinałem się, wspinałem wciąż, marzyłem, rozmyślałem, — lecz wszystko przygniatało mnie. Byłem, jak człowiek chory, którego bolesne katusze męczą, a zły sen raz po raz budzi z zasypiania. — Jest we mnie jednak coś, co się odwagą zowie: zabijała ona zawsze wszelkie pognębienie. Odwaga ta nakazywała mi wreszcie stanąć i zapytać: „Karle! Ty! albo ja!“
Odwaga jest najlepszym zabójcą, — odwaga, która naciera: gdyż w każdem natarciu dźwięczy surma.
Człowiek jest najdzielniejszym zwierzęciem: tem przemaga każde zwierzę. Dźwiękiem surmy przemagał nawet ból każdy; a ból człowieczy jest bólem najgłębszym.
Odwaga zabija również i zawrót nad przepaścią; a gdzież nie staje człowiek nad brzegami przepaści! Nie jest-że widzenie — widzeniem przepaści?
Odwaga jest najlepszym zabójcą: odwaga zabija nawet litość. Zasię litość jest najgłębszą przepaścią: im głębiej człowiek wejrzy w życie, tem głębiej wgląda w cierpienie.
Odwaga jest najlepszym zabójcą: odwaga, która naciera: ona zabija nawet śmierć, gdyż mawia: „Byłoż to życie? Dalejże! Jeszcze raz!“
A w takiem rzeknięciu jest wiele z dźwięcznej surmy. Niech słucha, kto ma uszy!

2

„Stój! karle! rzekłem. Ja! Albo ty! Jam silniejszy z nas dwu: ty nie znasz mej myśli przepaścistej! Jej udźwignąćbyś nie zdołał!“ —
Wówczas stało się coś, co mnie lżejszym uczyniło: zeskoczył mi z ramion karzeł ciekawy! I przykucnął na kamieniu tuż przede mną. Gościniec wiódł właśnie pod bramę w tem miejscu, gdzieśmy się zatrzymali.
„Spojrzyj, karle, na ten gościniec pod bramą; — mówię do niego: dwa oblicza ma on w tem miejscu. Dwie drogi zbiegają się tutaj: nikt jeszcze dróg tych do końca nie zeszedł.
Ta długa droga wstecz: po wieczność ciągnie się ona. Owa zaś droga przed się — to druga jest wieczność.
Przeczą sobie te drogi; zderzają się one ze sobą głowami: — i tu oto przy tej bramie zbiegają się ze sobą. Imię podbramia stoi oto wypisane: „Chwila“.
Lecz gdyby ktoś jedną z tych dróg poszedł dalej, jeszcze dalej i wciąż jeszcze dalej: sądzisz, karle, że te drogi wiecznie sobie przeczą?„ —
„Wszystko proste kłamie — odparł karzeł wzgardliwie. Wszelka prawda jest krzywa, czas nawet jest kołem“.
„Ty duchu ciężkości! odparłem gniewnie, nie ulatwiajże sobie zbytnio! Albo cię tu pozostawię, gdzie utkwiłeś, kuternogo! — a zaniosłem cię wszak wysoko!
Spojrzyj — mówię dalej — na tę chwilę! Od tego podbramia chwili bieży długa wieczna droga wstecz: poza nami leży wieczność.
Nie przebiegłoż wszystko, co z rzeczy wielkich biedz tylko zdoła, już raz tej drogi? Nie musiałoż wszystko, co pośród rzeczy wszelkich stać się może, już raz się stawać, dokonywać, przebiegać?
A skoro wszystko już było: co sądzisz, karle, o tej oto chwili? Czyż to podbiamie — nie było już raz niegdyś?
I czy rzeczy wszelkie nie są tym ładem ze sobą zwikłane, że ta oto chwila wszystkie przyszłe rzeczy za sobą wlecze? A więc i samą siebie nadomiar?
Gdyż co z rzeczy wszelkich biedz może: i tę długą drogę, przed się wiodącą, raz jeszcze przebiedz musi! —
I ten pająk powolny, co w świetle księżycowem pełza, i ta poświata księżycowa, i ja, i ty na gościńcu pod bramą zaszeptani obaj, o rzeczach wiecznych zaszeptani, — czyż my wszyscy nie musieliśmy już niegdyś tu oto być?
— i czyż nie musieliśmy powrócić, — tą oto drogą wciąż na nowo biedz, aby tamtą długą, okrutną drogą — wiecznie na nowo powracać? —“
Takem mówił, a coraz to ciszej: gdyż trwożyły mnie myśli nie jawne i ukryte. I oto, nagle, usłyszałem psa wyjącego.
Czyżbym ja już słyszał psa tak wyjącego? Myśl ma wstecz pobiegła. Tak jest! Ongi, gdy dziecięciem byłem, w najodleglejszem dzieciństwie:
— wówczas słyszałem psa tak oto wyjącego. I widziałem go wówczas o zjeżonej sierści, z głową do góry zadartą, drżącego na całem ciele, w tę najcichszą widziałem go noc, kiedy i psy, zda się, w upiory wierzą:
— aż mnie litość zdjęła. Właśnie księżyc o tę porę w pełni wschodził, w milczeniu grobowem stanął ponad domem krągłą żagwią, — stanął cicho na płaskim dachu, jak na cudzej własności: — przeto przeraził się wonczas pies: gdyż psy wierzą w złodziei i upiory. A gdym go po raz drugi tak wyjącego słyszał, zdjęła mnie litość ponownie.
Lecz gdzie się karzeł podział teraz? Gdzie podbramie? I pająk? I szeptanie nasze? Czyżbym śnił? Czyżbym się przebudził? Oto pośród dzikich zwałów skalnych staję nagle samotny w głuszy okolnej, w najgłuchszej poświacie księżyca.
Lecz tam oto leży człowiek! Zaś tu! Pies najeżony skacze do pana, — a skoro mnie tylko ujrzał — zawył ponownie, zakrzyczał: — czyżbym już słyszał niegdyś psa tak o pomoc wołającego?
I, zaprawdę, com ujrzał, tegom nigdy jeszcze nie widział. Ujrzałem młodego pastucha, miotającego się po ziemi, dławiącego się w kurczowych podnietach, o twarzy potwornie wykrzywionej: długi czarny wąż zwisał mu z gęby.
Czyżem widział kiedykolwiek tyle wstrętu i bladego przerażenia w cudzej twarzy? On spał zapewne? I wąż wpełzł mu w gardziel — i wgryzł się w nią mocno.
Dłoń moja targała węża, targała co sił: — daremnie! wydrzeć węża z gardzieli nie zdołała. Wówczas krzyknęło coś ze mnie: „Ukąś! Gryź!“
„Głowa precz! Gryź!“ — tak oto krzyczały ze mnie przerażenie, nienawiść, wstręt i litość społem: wszystko nie zło i dobro krzyknęło ze mnie tym jednym okrzykiem. —
Do mnie, odważni! Wy poszukiwacze, usiłowacze, wy wszyscy, co powierzając się żaglom podstępnym, wypływacie na niezbadane morza! Wy zagadką weselni!
Zgadnijcież mi oto zagadkę, na którą wonczas patrzałem, wytłumaczcież mi to widmo największego samotnika!
Gdyż widmem to było i przyszłości widzeniem, — com wonczas w przenośni widział? I kim jest ten, co kiedyś przyjść jeszcze musi?
Kim jest ów pastuch, któremu wąż w gardziel wpełzł? Kim jest ten człowiek, któremu tak oto wszystko, co najcięższe, najczarniejsze, w gardziel wpełznie?
— Pastuch wszakże ugryzł, jak mu to krzyk mój radził; przygryzł dobrym kęsem! Daleko od siebie wypluł głowę węża: i skoczył na nogi. —
Nie pasterz to, nie człowiek już, — przeistoczony, olśniony, co śmiał się wraz! Przenigdy nie śmiał się na świecie człowiek, jako ten się śmiał!
O, bracia moi, śmiech jam słyszał, co człowieczym nie był śmiechem, — — i oto pragnienie mnie pali, tęsknoty która się nigdy nie ukoi.
Tęsknota za owym śmiechem trawi mnie: och, jakże ja zdołam żyć jeszcze! I jakżebym zdołał teraz umrzeć! —

Tako rzecze Zaratustra.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fryderyk Nietzsche i tłumacza: Wacław Berent.