Tajny agent (tłum. Gąsiorowska)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Tajny agent
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. The Secret Agent
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Winnie, wdowa po panu Verloku, siostra poszarpanego na miazgę Steviego — nie przekroczyła progu pokoju za sklepem. Uciekła tylko przed strumieniem krwi, ale uczyniła to odruchowo. Przy drzwiach zatrzymała się z osłupiałym wzrokiem i spuszczoną głową. Była teraz zupełnie inna, niż ta kobieta, oparta przez chwilą o poręcz sofy, z zawrotem w głowie, ale odczuwająca błogi spokój i zadowolenie. Pani Verlokowa nie miała już zawrotu głowy. Była przytomna. Ale nie była już spokojna. Była przerażona.
Jeżeli unikała spojrzenia na męża, to nie dlatego, żeby go się obawiała. Pan Verlok nie wyglądał strasznie. Wyglądał jak ktoś, wygodnie wypoczywający. Zresztą — był martwy. Pani Verlokowa nie miała żadnych złudzeń co do umarłych. Nie wskrzesi ich miłość, ani nienawiść. Nic nie mogą nam zrobić. Są już niczem. W jej myślach błąkało się uczucie pogardy dla tego człowieka, który tak łatwo dał się zabić. Był panem domu, był jej mężem i zabójcą jej brata. A teraz jest już niczem pod każdym względem. Mniej znaczy, niż to ubranie jakie miał na sobie, niż ten paltot, niż te buty — niż ten kapelusz na podłodze. Jest zupełnie niczem. Niewart jednego spojrzenia. Ale gdy ludzie tu wejdą, zastaną ją jedną tylko, ją samą!...
Ręce jej drżały tak, że dwa razy próbowała daremnie zawiązać woalkę. Pani Verlokowa nie była już osobą spokojną i pewną siebie. Była strwożona. Cios, nożem zadany panu Verlokowi, to była jedna chwila. To była ulga dla tej męczarni bolesnego krzyku, zdławionego w gardle, łez wypalonych w płonących oczach, oszalałej wściekłości i oburzenia na okropny czyn tego człowieka, który teraz był już niczem, a który wydarł jej Steviego. To była jedna chwila, ten błyskawicznie zadany cios. Ale ta krew, spływająca z noża, zamieniła go w proste morderstwo. Pani Verlokowa, unikająca zawsze wejrzenia w głąb rzeczy, musiała teraz spojrzeć na samo dno. Nie zobaczyła tam ani twarzy upiora, ani pełnego wyrzutu widma, ani zgryzoty sumienia. Zobaczyła tylko jedno, szubienicę. A pani Verlokowa, lękała się szubienicy.
Lękała się jej teoretycznie. Nie widząc nigdy naocznie tego ostatecznego argumentu ludzkiej sprawiedliwości, spotykając go tylko w drzeworytach, ozdabiających sensacyjne romanse, widywała szubienicę, wznoszącą się na chmurnem i burzliwem tle, obwieszoną łańcuchami i ludzkiemi kośćmi, otoczoną stadem drapieżnych ptaków, wydziobujących trupom oczy. To było dostatecznie przerażające, ale pani Verlokowa, choć osoba bez wykształcenia, znała o tyle urządzenia swej ojczyzny, że wiadomo jej było, iż szubienic nie stawia się teraz romantycznie nad brzegami posępnych rzek, ani na wzgórzach, na których hulają wichry, lecz w podwórzach więziennych. I tam, wśród czterech ścian wysokiego gmachu, jak w głębokiej studni, o brzasku świtania, przyprowadzają i tracą mordercę, w przerażającej ciszy i jak się wyrażają dzienniki — „w obecności przedstawicieli władz”. Wpatrzona w ziemię, z nozdrzami, drgającemi z trwogi i wstydu, wyobraziła sobie siebie samą — otoczoną panami w wysokich kapeluszach, asystującymi spokojnie przy operacyi wieszania jej na szubienicy. Nie! Nigdy! Nigdy!...
Jak się odbywa taka egzekucya? Niemożność wyobrażenia sobie tych szczegółów budziła w niej szał trwogi. Dzienniki nie podawały nigdy szczegółów, oprócz jednego, a ten jeden zamieszczono z naciskiem na samym końcu skąpego sprawozdania. Pani Verlokowa zapamiętała ten szczegół. Przypomniały się jej teraz te słowa, zadając palący ból w mózgu, jakby wyryte rozpalonem żelazem:
„Szubienica miała czternaście stóp wysokości”.
Gardło jej broniło się konwulsyjnie od uduszenia; uczucie szarpnięcia było tak wyraźne, że pochwyciła głowę w obie ręce, broniąc ją od niebezpieczeństwa.
Czternaście stóp wysokości”. Nie! Nie przyjdzie do tego nigdy! Tego by nigdy nie zniosła. Sama myśl o tem była nie do zniesienia, Nie mogła myśleć... Postanowiła pójść odrazu i rzucić się do rzeki z któregokolwiek mostu.
Mogła już zawiązać woalkę. Z twarzą zasłoniętą, ubrana czarno od stóp do głowy, z wyjątkiem białych kwiatów na kapeluszu, spojrzała machinalnie na zegar. Pomyślała, że chyba musiał stanąć. Nie mogła uwierzyć, że zaledwie dwie minuty upłynęły, odkąd ostatni raz patrzyła na niego. Niepodobna! Zegar musiał stanąć. A jednak rzeczywiście, zaledwie trzy minuty minęły od tej chwili, gdy odetchnęła pierwszy raz swobodnie, do tej chwili, gdy postanowiła utopić się w Tamizie. Ale nie mogła w to uwierzyć... Mniejsza zresztą o to...
— Pójdę na most i utopię się...
Ale ruchy jej były powolne. Powlekła się z wysiłkiem do drzwi, na ulicę i, ująwszy za klamkę, nie miała jeszcze dość siły do otworzenia. Ulica przejmowała ją trwogą, bo tamtędy wiodła droga na szubienicę — lub do rzeki. Zachwiała się, przestępując próg i rzuciła się głową naprzód, jak ktoś padający przez poręcz mostu. Wyjście na ulicę miało przedsmak tonięcia; otoczyła ją oślizgła wilgoć, wciskała się do nozdrzy, czepiała włosów. Nie był to wyraźny deszcz, ale każdą latarnię otaczała rdzawa aureola mgły. Dorożki porozjeżdżały się na ciemnej ulicy, tylko zasłonięte okno garkuchni świeciło kwadratową plamę brudno czerwonego światła, nisko nad chodnikiem. Pani Verlokowa, wlokąc się powoli w tamtą stronę, zastanawiała się, że nie ma przyjaciół. I tak było rzeczywiście. Tak dalece było to prawdą, że w nagłem pożądaniu ujrzenia jakiejś przyjemnej twarzy, pomyślała tylko o pani Neale, najemnicy. Nie miała żadnych znajomości. Nikt nie odczuje jej zniknięcia. Ale nietrzeba sądzić, że wdowa po panu Verloku zapomniała o matce. Bynajmniej. Winifreda była dobrą córką, zarówno jak troskliwą siostrą. Ale matka w niej zawsze szukała podpory. Nie mogła więc od niej spodziewać się teraz pociechy ani rady. Teraz, gdy Stevie już nie żyje, węzeł, który je łączył, zerwał się. Nie miała odwagi stanąć przed staruszką z tą okropną wieścią. Zresztą, było zadaleko. Rzeka bliżej. Pani Verlokowa usiłowała zapomnieć o matce.
Każdy krok wymagał wielkiego wysiłku woli. Minęła czerwono oświetlone okno garkuchni.
— Na most, a potem w wodę! — powtarzała sobie.
Wyciągnęła rękę i oparła się o słup latarni.
— Nie dojdę tam do rana — pomyślała.
Obawa śmierci paraliżowała jej ucieczkę przed szubienicą. Zdawało się jej, że wlecze się tą ulicą od kilku godzin.
— Nie dojdę tam! — myślała. — Znajdą mnie utykającą na ulicy... Rzeka zadaleko...
Przystanęła, dysząc pod czarną woalką.
Szubienica miała czternaście stóp wysokości“.
Odskoczyła gwałtownie od słupa i poszła dalej. Ale ogarnęła ją nowa fala osłabienia.
— Nie dojdę tam nigdy! — szepnęła zatrzymując się i chwiejąc na miejscu. — Nigdy!
Czując niemożność dojścia do mostu, pani Verlokowa pomyślała o ucieczce zagranicę.
Myśl ta przyszła jej niespodzianie. Mordercy nieraz uciekają. Uciekają zagranicę. Do Hiszpanii, albo do Kalifornii. Ale szeroki świat stworzony dla ludzi, dla Winifredy był martwą pustynią. Nie wiedziała gdzie się skierować. Mordercy mają przyjaciół, znajomych, pomocników — wiedzą dokąd uciekać. Ona nie miała nikogo. Była najbardziej osamotnioną ze wszystkich morderców. Sama w Londynie: całe to miasto wspaniałości i błota, z nagromadzeniem ulic, z mnóstwem świateł, leżało na dnie przepaści, z której kobieta nie zdoła się wydostać bez czyjejś pomocy.
Zatoczyła się naprzód i ruszyła przed siebie, w śmiertelnej obawie, by nie upaść na ziemię; ale, postąpiwszy kilka kroków uczuła, że ktoś ją podtrzymuje, ratuje. Podniosła głowę i ujrzała twarz mężczyzny, przyglądającego się jej bacznie pod woalką. Towarzysz Ossipon nie lękał się obcych kobiet i fałszywa delikatność nie przeszkadzała mu zaznajomić się z kobietą, choćby nawet pijaną. Towarzysz Ossipon lubił kobiety. I teraz trzymał tę oto w swoich dużych łapach i przyglądał się jej pilnie, gdy usłyszał słabe wołanie:
— Pan Ossipon!
Niewiele brakło, by ją wypuścił z rąk.
— Pani Verlokowa! — zawołał. — Pani tu?!
Nie mógł uwierzyć, że jest pijana, choć za to nikt nie może ręczyć. Nie badał bliżej tej wątpliwości, lecz, nie chcąc jej spłoszyć, usiłował przyciągnąć do swego łona. Ku wielkiemu jego zdziwieniu, nie opierała się i oparła się nawet na nim, zanim się uwolniła z jego objęć. Towarzysz Ossipon nie przytrzymywał jej.
— Poznałeś mnie pan? — wyjąkała.
— Rozumie się, że poznałem — odrzekł przytomnie Ossipon. — Bałem się, że pani upadniesz. Zbyt często myślałem o pani, żebym mógł nie poznać, wszędzie i zawsze... Myślałem o pani ciągle, od pierwszego poznania...
Zdawało się, że go nie słucha.
— Szedłeś pan do sklepu? — spytała nerwowo.
— Tak. Natychmiast po przeczytaniu dziennika...
Rzeczywiście od dwóch godzin czaił się w okolicach Brett-street, nie mogąc się zdobyć na śmiałość. Barczysty anarchista nie należał do odważnych zdobywców. Pamiętał, że pani Verlokowa na jego spojrzenia nie odpowiadała zachęcająco. Prócz tego, posądzał, że nad sklepem czuwa policya, a towarzysz Ossipon nie życzył sobie prezentować policyi swoich sympatyi dla rewolucyonistów. I teraz jeszcze nie wiedział dokładnie co robić. W porównaniu ze zwykłemi jego amatorskiemi spekulacyami, przedsięwzięcie to przedstawiało się poważnie. Nie wiedział co tam jest na dnie i jak daleko trzeba się posunąć, by zdobyć co jest do zdobycia. I dlatego zapytał bardzo wstrzemięźliwie:
— Czy mogę zapytać dokąd pani idzie?
— Nie pytaj pan! — krzyknęła z uniesieniem, wzdrygając się, pani Verlokowa. — Nie pytaj dokąd szłam...
Ossipon osądził, że jest mocno podniecona, ale zupełnie trzeźwa. Stała obok niego milcząca i nagle uczyniła coś zupełnie nieprzewidzianego. Wsunęła rękę pod jego ramię. Towarzysz Ossipon postąpił z całą delikatnością. Zadowolnił się lekkiem przyciśnięciem tej ręki do swych silnych żeber. Doszedłszy do końca Brett-street, uczuł że go kieruje na lewo. Poddał się.
Właściciel owocarni na rogu pochował już swe jaskrawe pomarańcze i cytryny i na całym placu Brett, panowały ciemności, rozpraszane tylko miejscami zamgloną aureolą latarni.
— Cobyś pan pomyślał, gdybym powiedziała, że szłam do pana? — Zagadnęła pani Verlokowa, ujmując silniej jego ramię.
— Powiedziałbym, że pani nie znajdziesz nikogo, bardziej gotowego do pomocy w każdej twojej trosce — odparł bez wahania.
— A czy pan wiesz, jaką mam troskę? — szepnęła z dziwnym naciskiem.
— W dziesięć minut po przeczytaniu gazety spotkałem się z człowiekiem, którego pani widziałaś pewnie parę razy w sklepie, a rozmowa z nim objaśniła mi wszystko. I zaraz wyszedłem myśląc... Bo ja panią pokochałem od pierwszego wejrzenia! — zawołał, jakby nie mógł już zapanować nad swem uczuciem.
Towarzysz Ossipon trafnie wnioskował, że niema kobiety, któraby nie uwierzyła choć w części takim słowom. Ale nie wiedział, że pani Verlokowa przyjmie je i całą potęgą samozachowawczego instynktu, jak człowiek tonący, który chwyta się ratującego. Dla wdowy po panu Verloku, barczysty anarchista zjawił się jak promienny zwiastun życia.
— Domyślałam się tego — szepnęła Winifreda.
— Wyczytałaś to z moich oczu! — podpowiedział z przekonaniem Ossipon.
— Prawda! — szepnęła.
— Miłość taka, jak moja, nie mogła ujść oczu takiej, jak ty kobiety — upewniał ją, usiłując nie myśleć o wartości sklepu i pieniądzach, które pan Verlok zapewne miał w banku.
W głębi duszy był trochę zadziwiony tak łaskawem powodzeniem. Verlok był dobrym człowiekiem i o ile się zdaje, porządnym mężem. Ale towarzysz Ossipon nie myślał odpychać szczęścia przez wzgląd na umarłego. Stłumił odważnie współczucie dla towarzysza Verloka i mówił dalej:
— Nie mogłem tego utaić. Ale nie mogłem odgadnąć, że widzisz moją miłość. Trzymałaś mnie tak zdaleka...
— A czy mogłeś spodziewać się czego innego? — zawołała pani Verlokowa z uniesieniem. — Byłam uczciwą kobietą...
Urwała i dodała jakby do siebie, ze złowrogą urazą:
— Dopóki mnie nie zrobił tem, czem jestem...
— Godna byłaś lepszego losu — odrzekł Ossipon, sprzeniewierzając się pamięci towarzysza.
Pani Verlokowa przerwała mu z goryczą:
— Lepszego losu! Wydarł mi siedm lat życia...
— A zdawało się, że jesteś z nim szczęśliwa. I to mnie onieśmielało. Zdawało się, że go kochasz... Dziwiło mnie to i... byłem zazdrosny — dodał.
— Kochać go? — wybuchnęła Winnie z gniewem i wzgardą. — Kochać go? Byłam dla niego dobrą żoną... Bo jestem uczciwą kobietą. I ty myślałeś, że ja go kocham! Ty! Posłuchaj Tomie...
Dźwięk tego imienia przejął dumą towarzysza Ossipona. Bo właściwie na imię mu było Aleksander, a Tomem nazywali go najbliżsi przyjaciele. Było to przyjacielskie przezwisko. Nie przypuszczał, że Winifreda słyszała je kiedykolwiek. A ona nietylko słyszała, lecz i zatrzymała w pamięci — może nawet w sercu.
— Posłuchaj, Tomie!... Byłam młodą dziewczyną. Byłam znużona. Zgnębiona. Miałam ich dwoje zależnych odemnie i nie mogłam więcej dla nich uczynić. Matkę i chłopca. On był więcej moim, niż matki. Całymi wieczorami siadywałam, trzymając go na kolanach, sama w pokoju na górze, kiedy miałam zaledwie ośm lat... A potem... Kochałam go jak własne dziecko... Ty tego nie rozumiesz. Żaden mężczyzna tego nie zrozumie... I co miałam robić? Trafił się młody chłopiec...
Wspomnienie wiosennej miłości z młodym rzeźnikiem ożyło nagle wytrwałe w tem sercu, miotanem trwogą na myśl o szubienicy, buntującem się przeciw śmierci.
— Tego człowieka kochałam — mówiła Winifreda. I on także umiał czytać w moich oczach. Dwadzieścia pięć szylingów tygodniowego zarobku; a ojciec groził, że go wydziedziczy, jeśli głupiec ożeni się z dziewczyną, która ma matkę niedołężną i idyotę brata na swej opiece. Ale mimo to włóczył się za mną, aż pewnego wieczora zdobyłam się na odwagę i zamknęłam mu drzwi przed nosem. Musiałam tak zrobić. Kochałam go szczerze. Dwadzieścia pięć szylingów na tydzień. A prócz niego był i tamtem — porządny lokator. Co miała robić taka dziewczyna, jak ja? Zdawało się, że jest dobry. Co? Powiedziałam: dobrze! Zdawało się, że jest dobry; hojny był, miał pieniądze, nigdy nic nie mówił. Siedm lat — siedm lat byłam dla niego dobrą żoną — dla tego człowieka spokojnego, dobrego, hojnego. A on mnie kochał. Ach! tak. Kochał mnie tak, że aż czasami byłabym wolała... Siedm lat. A czy ty wiesz kto on był, ten wasz dobry przyjaciel? Wiesz kto on był? Dyabeł wcielony!
Niesłychana gwałtowność, z jaką to wymówiła, oszołomiła zupełnie towarzysza Ossipona. Winnie obróciła się, trzymając go za ręce i patrzała mu prosto w twarz, wśród gęstniejącej mgły na ciemnym i pustym placu Brett.
— Nie! tego nie wiedziałem — odrzekł głupowato i niepewnie.
Nie mógł zgadnąć, o jakich to niegodziwościach męża mówi Winifreda. I nagle, pod wpływem natchnienia, zawołał ze współczuciem:
— Nieszczęśliwa kobieta!
Odczuwał, że jest w tem coś niezwykłego, ale nie tracił z oczu ważności stawki. Powtórzył jeszcze raz:
— Nieszczęśliwa, dzielna kobieta! Ale on już nie żyje — dodał.
Pani Verlokowa pochwyciła go za ramię:
— Domyśliłeś się, że nie żyje! — szepnęła jak nieprzytomna. — Ty! Ty sam domyśliłeś się co należało uczynić!
Tryumf, ulga, wdzięczność — dźwięczały w jej zagadkowych słowach. Ossipon gubił się w domysłach, co ją doprowadziło do takiego stanu podniecenia. I zaczął podejrzewać, czy wypadek w Greenvich nie miał utajonych powodów w małżeńskiem pożyciu Verloków. Posunął się nawet do przypuszczenia że może pan Verlok wybrał sobie tak osobliwy rodzaj samobójczej śmierci... Bo przecież w tej chwili w plany anarchistów nie wchodziły żadne zamachy: i Verlok wiedział o tem tak samo, jak inni. A może zadrwił sobie z całej Europy, ze świata rewolucyonistów, z policyi, prasy i samego „profesora?“ I może w tem stadle nie mąż był wcielonym dyabłem?...
Aleksander Ossipon, noszący przezwisko „doktora“, skłonny był do pobłażliwości względem swych znajomych, spojrzał na panią Verlokową, zwieszoną na jego ramieniu... Zkąd ona dowiedziała się o śmierci męża? Dzienniki podały tylko samą wiadomość o wypadku: nieznany człowiek rozszarpany przez wybuch bomby w Greenvich. Przecież Verlok nie mógł jej mówić o swych zamiarach. Zastanowiło to towarzysza Ossipona. Przystanął. Obeszli już trzy strony placu Brett i doszli do Brett-street z powrotem.
— Skąd się dowiedziałaś? — zapytał.
Wzdrygnęła się, zanim mu odpowiedziała.
— Od policyi. Przyszedł sam naczelny inspektor. Powiedział, że się nazywa Heat. Pokazał mi...
Głosu jej zabrakło.
— O! Tomie! Musieli go zgarniać łopatą!...
Pierś jej podniosła się łkaniem bez łez. Ossipon odzyskał mowę.
— Od policyi! Więc policya już się zjawiła? Sam inspektor Heat przyszedł, żeby ci powiedzieć?...
— Tak! — objaśniła takim samym niespokojnym tonem. — Przyszedł. Sam. Ja nic nie wiedziałam. Pokazał mi kawałek sukna z paltota i... Tym sposobem... „Czy pani to poznaje?“ powiada.
— Heat! Heat! Ale co on tu robił?
Głowa pani Verlokowej opadła na piersi.
— Nic. Nic. Odszedł. Policya trzymała stronę tego człowieka — szepnęła żałośnie. — I drugi potem przyszedł.
— Drugi? Drugi inspektor, mówisz? — zagadnął wzburzony Ossipon tonem wystraszonego dziecka.
— Nie wiem... Wyglądał na cudzoziemca. Może to był ktoś z ambasady.
Towarzysz Ossipon niemal zmartwiał pod tym nowym ciosem.
— Z ambasady! Czy ty wiesz co mówisz? Z jakiej ambasady? Co to ma znaczyć?!
— Z tej na Chesham-square. Ci, których on tak przeklinał. Nie wiem zresztą. Co na tem może zależeć?
— A ten człowiek... Co mówił?
— Nie pamiętam... Chyba nic... Mniejsza o to... Ale nie pytaj mnie już więcej — błagała znużona.
— Dobrze. Nie będę pytał — zgodził się czule Ossipon.
I naprawdę wzruszyła go boleść w jej głosie, a przytem czuł, że traci grunt w tej tajemniczej sprawie. Policya! Ambasada! Fiu-u-u! Obawiając się zaplątać w niebezpieczne powikłania, dał pokój przypuszczeniom i pytaniom. Miał przy sobie tę kobietę, przytuloną do jego ramienia, a to była rzecz główna. Po tem, co usłyszał, nic już chyba nie zdoła go zadziwić. A kiedy pani Verlokowa, jakby ocknąwszy się ze snu, zaczęła nalegać na konieczność natychmiastowej ucieczki z Anglii, nie opierał się wcale. Odparł tylko poprostu z nieudanym żalem, że do rana niema już żadnego pociągu i stał, wpatrując się zadumany przy świetle latarni w jej twarz, osłoniętą czarną woalką.
Niepodobna było odgadnąć co ona wie, jak dalece jest zawikłana w sprawę z policyą i ambasadą. Ale jeżeli chciała wyjechać, to on nie będzie się temu opierał. Zrozumiał, że ten sklep nawiedzony przez inspektorów i członków ambasady, nie jest miejscem dla niego. Trzeba to rzucić. Ale zostanie reszta. Oszczędności. Pieniądze!
— Musisz mnie gdzieś ukryć do rana — odezwała się ponuro pani Verlokowa.
— Nie mogę cię zabrać tam, gdzie mieszkam. Zajmuję pokój wspólny z przyjacielem.
Był stropiony. Rankiem przeklęte szpicle będą już niezawodnie na wszystkich dworcach. A jeżeli raz ją pochwycą, to tak czy owak przepadnie ona już dla Ossipona.
— Musisz jednak mnie ukryć. Czy nie dbasz wcale o mnie? Wcale? O czem myślisz?
Wyrzekła to z uniesieniem i opuściła rozpaczliwie załamane ręce. W ciszy wieczornej gęstniała mgła i nieprzenikniona ciemność zalewała cały plac Brett. Ani żywej duszy; ani nawet wędrującego zakochanego kota: nikt nie zbliżył się do tych dwojga patrzących na siebie.
— Możeby można znaleźć gdzieś bezpieczne schronienie — odezwał się po chwili Ossipon. — Ale, prawdę mówiąc, moja droga, nie mam pieniędzy. Ledwie parę pensów w kieszeni. My, rewolucyoniści, nie bywamy bogaci.
Miał jednak piętnaście szylingów przy sobie. Ale dodał zaraz przezornie:
— Czeka nas podróż i to najpilniejsza sprawa jutro rano.
Nie poruszyła się, nie odpowiedziała nic, a odwaga zaczęła opuszczać towarzysza Ossipona. Lecz nagle Winifreda dotknęła stanika.
— Ale ja mam — wyjąkała. — Mam pieniądze... Dosyć pieniędzy Tomie! Chodźmy stąd!
— Ile masz? — dodał, nie ruszając się z miejsca, bo był człowiek ostrożny.
— Mam pieniądze, mówię ci. Wszystkie pieniądze.
— Co to znaczy? Wszystkie oszczędności z banku, czy co? — dopytywał się niedowierzająco.
— Tak! Tak! — zawołała niespokojnie. Wszystko mam przy sobie.
— A jakimże sposobem zdążyłaś już to odebrać? — Zadziwił się.
— On mi oddał — szepnęła, zaczynając nagle drżeć.
Towarzysz Ossipon odłożył na bok zdumienie.
— Więc jeżeli tak, jesteśmy ocaleni.
Pochyliła się i oparła na jego piersiach. Przyjął ją chętnie. Miała pieniądze. Kapelusz przeszkadzał mu do wybuchów miłości, woalka także. Objawy tkliwości z jego strony były umiarkowane. Ona zaś przyjęła je bez oporu, obojętnie, jakby napół martwa. Uwolniła się z jego objęć bez trudu.
— Ocalisz mnie? Tomie! — rzekła, odsuwając się, lecz trzymając go za wyłogi wilgotnego paltota. — Ratuj mnie! Ukryj mnie. Nie daj im mnie zabrać. Zabij mnie raczej. Ja sama nie mogłam tego zrobić — nie mogłam — nie mogłam! — chociaż tak bardzo się boję...
Pomyślał sobie że to kobieta bardzo dziwna. Zaczęła budzić w nim nieokreślony pokój. Zapytał posępnie, pogrążony w namysłach:
— Czego u dyabła boisz się?
— Czy się nie domyślasz, do czego byłam zmuszona? — wybuchnęła.
W zamęcie straszliwych obaw, rozmyślając nad okropnością swego położenia, Winifreda wyobrażała sobie, że jej bezładne słowa objaśniły mu wszystko. Uczuła ulgę dokonanego wyznania i nadawała odrębne znaczenie każdemu słowu towarzysza Ossipona, który jednak naprawdę nic nie wiedział.
— Czy się nie domyśliłeś, co musiałam uczynić?
Głos jej zamarł.
— Domyślisz się teraz, czego się lękam — szeptała ponuro z goryczą. — Nie chcę! Nie chcę! Nie chcę! Przyrzecz mi, że mnie wpierw zabijesz...
Pochwyciła go znowu za paltot.
— Nie dam się! — krzyknęła.
Upewnił ją krótko, że nie cofa swych przyrzeczeń, ale starał się jej nie sprzeciwiać, bo miał już dużo do czynienia ze zdenerwowanemi kobietami i umiał użyć nabytego doświadczenia w każdym odrębnym wypadku. Wyspiarskie położenie Wielkiej Brytanii narzucało się jego myślom w sposób nieprzyjemny.
— Każdej chwili można się tu dostać pod klucz — pomyślał z gniewem.
Miał takie uczucie, jakby potrzebował przedostać się na drugą stronę muru, dźwigając na plecach kobietę. Nagle uderzył się w czoło. Przypomniała mu się linia Southampton-St-Malo. Statek odpływa około północy. A pociąg wychodzi o 10 m. 30. Uspokoił się i rozweselił odrazu.
— Z dworca Waterloo... Mamy dość czasu! Zdążymy... O co ci jeszcze idzie? To nie w tej stronie — zrobił uwagę.
Pani Verlokowa, objąwszy jego ramię, ciągnęła go na Brett-street.
— Wychodząc, zapomniałam zamknąć sklep — szepnęła okropnie wzburzona.
Sklep i wszystko co w nim jest nie obchodziło już teraz towarzysza Ossipona. Umiał on ograniczać swe żądania. Chciał powiedzieć:
— O co ci idzie? Rzućmy to wszystko...
Ale się powstrzymał. Nie lubił sprzeczek o błahostki. Przyspieszył nawet kroku, przypuszczając, że może zostawiła w komodzie pieniądze. Ale nie mógł nadążyć jej gorączkowej niecierpliwości.
W sklepie na pierwszy rzut oka zdawało się, że jest ciemno. Dom stał otworem. Pani Verlokowa oparła się o ścianę i wyjąkała:
— Nikt tu nie był. Patrz! Światło — światło tam, w pokoju za sklepem!
Ossipon, wyciągnąwszy głowę, dojrzał słabe światło za ciemnym sklepem.
— Świeci się — powiedział.
— Zapomniałam o nim...
Mówiła słabym głosem. Ale widząc, że on stoi i czeka, ażeby weszła pierwsza, powiedziała głośniej:
— Wejdź i zgaś światło — albo oszaleję!
Nie opierał się żądaniu, tak dziwnie postawionemu.
— Gdzie są pieniądze? — spytał z pośpiechem.
— Mam je przy sobie... Idź! Tomie. Spiesz się! Zgaś światło... Idź! — krzyknęła, chwytając go z tyłu za ramiona.
Nie przygotowany na to towarzysz Ossipon, popchnięty przez nią, potknął się i wpadł do sklepu. Zadziwiła go siła tej kobiety i oburzył jej postępek. Ale nie wrócił, by ją wyłajać za to na ulicy. Jej dziwaczne zachowanie zaczynało go nieprzyjemnie razić. Ale przecież takie okoliczności mogły wytrącić kobietę z równowagi... Towarzysz Ossipon ominął szczęśliwie róg kontuaru i zbliżył się spokojnie do oszklonych drzwi pokoju. Ponieważ firanka na drzwiach była trochę rozsunięta, biorąc za klamkę, mimowoli spojrzał do środka. Spojrzał bez żadnej myśli, bez żadnego zamiaru, nawet nie przez ciekawość. Spojrzał bezwiednie. Spojrzał — i — zobaczył pana Verloka, leżącego spokojnie na sofie.
Krzyk wydzierający się z głębi jego piersi skonał niewydany, przemieniając się we wstrętny, chorobliwy posmak w ustach. I jednocześnie duchowa istota towarzysza Ossipona zrobiła szalony skok w tył... Ale ciało, pozostawione bez przewodnika, trzymało się bezmyślnie klamki. Anarchista nie zachwiał się. Tylko patrzył — przyciskając twarz do szyby, a oczy wyskakiwały mu z głowy. Byłby oddał wszystko, byle módz się cofnąć, lecz powracająca przytomność nakazała mu nie puszczać klamki. Co to jest? Szeleństwo, zmora, czy zasadzka, do której wciągnięto go z niepojętą zręcznością? Ale poco? Nie wiedział. Nie poczuwając się do winy — spokojny w swem sumieniu względem tych ludzi — nie mógł przypuścić zamiaru morderstwa ze strony małżonków Verloków, ale trwoga ocknęła się w głębi jego wnętrzności. Towarzyszowi Ossiponowi zrobiło się niedobrze na chwilę — na krótką chwilę. Spojrzał znowu. Pan Verlok leżał wciąż spokojnie, udając, że śpi, niewiadomo dlaczego kiedy ta dzika kobieta, jego żona, pilnuje drzwi niewidzialna i milcząca, na innej, pustej ulicy. Byłożby to wszystko ułożone przez policyę, specyalnie dla przestraszenia go? Jego skromność nie pozwoliła mu tego przypuszczać.
Ale właściwe znaczenie widoku zrozumiał dopiero Ossipon, przyjrzawszy się kapeluszowi. Czarny, wywrócony do góry rondem, leżał kapelusz na podłodze przed sofą, jakby gotów do zbierania datków od gości przybywających do pana Verloka, spoczywającego spokojnie na sofie. Z kapelusza oczy anarchisty przeniosły się na przewrócony stół i potłuczony półmisek, i drgnęły — zauważywszy bladawy odblask pod niedomkniętemi powiekami, leżącego na sofie człowieka. Zobaczył, że pan Verlok nie wygląda na śpiącego, lecz wpatruje się uporczywie w lewą stronę swych piersi. A kiedy towarzysz Ossipon ujrzał tam sterczącą rękojeść noża, odskoczył od oszklonych drzwi i zaczął gwałtownie krztusić się jak do wymiotów.
Odgłos zatrzaśniętych drzwi od ulicy dopełnił miary jego przerażenia. Ten dom z nieruchomym gospodarzem mógł jednak być pułapką — okropną jakąś pułapką. Towarzysz Ossipon nie wiedział co się z nim dzieje... Uderzył biodrem o róg kontuaru odbił się od niego i zachwiał z okrzykiem z bólu, a wtedy, przy niepokojącym brzęczeniu dzwonka, poczuł, że go ktoś chwyta za ręce konwulsyjnym ruchem i że zimne usta przysunięte do samego ucha szepcą:
— Policyant! Zobaczył mnie!
Przestał się szamotać; nie puściłaby go nigdy. Ręce jej, splecione kurczowo, wpiły się w potężny kark Ossipona. Słysząc zbliżające się kroki, stali, dysząc, oparci o siebie, pogrążeni w śmiertelnej trwodze. Chwila ta wydawała się im bez końca.
Policyant istotnie dojrzał był panią Verlokową, ale że szedł przez oświetlony kraniec ulicy Brett, mignęła mu się tylko jak cień, wśród mroku. A nawet nie był pewny czy widział rzeczywiście cień. Nie miał powodu spieszyć się. Doszedłszy do sklepu pomyślał, że zamknięto go bardzo wcześnie. Ale i w tem niebyło nic nadzwyczajnego. Posterunkowi policyanci mieli co do tego sklepu specyalne polecenia: nie wdawać się bez koniecznej potrzeby do tego co się tam robi, ale donosić o wszystkiem, co się zauważy. Nie było właściwie nic do doniesienia; ale z poczucia obowiązku i dla spokojności sumienia, zauważywszy ten cień, policyant przeszedł na drugą stronę ulicy i sprobował drzwi. Sprężynowy zatrzask, od którego klucz już na zawsze bezużyteczny spoczywał w kieszeni pana Verloka, trzymał dobrze. Kiedy sumienny policyant brał za klamkę, Ossipon uczuł na swem uchu zimne wargi kobiety:
— Jeżeli tu wejdzie — zabij mnie — zabij mnie Tomie!
Ale policyant odszedł, błysnąwszy w przejściu latarką w okno sklepu. Przez chwilę jeszcze kobieta i mężczyzna stali, nieruchomo dysząc, oparci o siebie, a potem jej palce rozplotły się, ręce powoli opadły. Ossipon oparł się o kontuar. Barczysty anarchista bardzo potrzebował podpory. Nie mógł nawet przemówić... Zdołał zaledwie wyjąkać żałośliwie słowa, świadczące o tem, że zrozumiał położenie.
— Parę minut jeszcze, a byłbym przez ciebie wpadł prosto na tego człowieka z przeklętą latarką...
Wdowa po panu Verloku, stojąc nieruchoma na środku sklepu, nastawała uporczywie.
— Idź tam i zagaś światło Tomie! Bo ja oszaleję...
Zobaczyła, że uczynił niewyraźny ruch odmowny. Nic na świecie nie zmusiłoby Ossipona do przekroczenia progu tego pokoju. Nie był zabobonny, ale... Zawiele tam było krwi na podłodze; ta okropna kałuża naokoło kapelusza... Uważał, że i bez tego jest już zanadto blisko trupa, dla własnego spokoju dla bezpieczeństwa swej głowy może!
— Więc do gazometru! Tu... Patrz! W tym kącie...
Potężna postać towarzysza Ossipona przemknęła się prędko jak cień przez cały sklep i przykucnęła posłusznie w kącie. Zaczął tam macać niespokojnie i nagle, przy pomruku jego klątwy, światło w pokoju za sklepem zakołysało się i zgasło jednocześnie ze zdławionem histerycznem westchnieniem kobiety. Noc — niezawodna nagroda pracowitych wysiłków ludzkich na ziemi, noc otoczyła pana Verloka rewolucyonistę — „jednego z tych dawnych“ skromnego strażnika społecznego bezpieczeństwa; nieocenionego tajnego agenta Δ w raportach barona Stott-Wartenheima, sługi prawa i porządku, wiernego, zaufanego, pewnego, nieocenionego, pomimo małej słabostki, że sądził się być kochanym dla osobistych swoich zalet.
Ossipon w nieprzeniknionych ciemnościach namacał drogę do kontuaru. Pani Verlokowa, stojąc na środku sklepu, powtórzyła rozpaczliwie:
— Nie chcę, żeby mnie powiesili, Tomie. Nie chcę!...
Umilkła. Ossipon z za kontuaru rzucił ostrzeżenie:
— Nie krzycz!
A potem zamyślił się głęboko.
— Czy sama to zrobiłaś? — zapytał głucho, ale z pozornym spokojem, który natchnął serce pani Verlokowej głęboką wdzięcznością dla tej opiekuńczej siły.
— Sama — wyszeptała niewidzialna.
— Nie przypuściłbym nigdy, że to możliwe — bąknął. — Niktby nie przypuszczał...
Usłyszała, że idzie w mroku, a potem rozległo się zamykanie na klucz drzwi do pokoju. Towarzysz Ossipon przekręcił klucz w zamku; ale nie uczynił tego przez poszanowanie wiecznego spoczynku pana Verloka, lecz dla tej prostej przyczyny, że nie był pewny czy się kto więcej nie ukrywa w tym domu. Niewierzył tej kobiecie, a raczej nie był już zdolny osądzić, co jest prawdą, co jest możliwem, a nawet prawdopodobnem na tym zdumiewającym świecie. Przerażenie rozwiało w nim wszelką wiarę i niewiarę odnośnie do tej nadzwyczajnej sprawy, która zaczynała się od inspektorów policyi i ambasady, a może skończyć się niewiadomo gdzie, nawet na rusztowaniu... Przerażała go myśl, że nie zdoła udowodnić, co robił od siódmej wieczorem, bo czaił się przez cały ten czas w okolicach Brett-street. Przerażała go ta dzika kobieta, która sprowadziła go tutaj i może obciąży go winą wspólnictwa, jeżeli nie będzie ostrożny. Przerażała go szybkość, z jaką został wplątany w to niebezpieczne koło, wciągnięty w sam jego środek. Dwadzieścia minut upłynęło od czasu, gdy ją spotkał, nie więcej.
W ciemności odezwał się głos pani Verlokowej przyciszony, błagalny, żałosny:
— Nie daj mnie powiesić, Tomie! Wywieź mnie z kraju... Będę dla ciebie pracowała... Będę twoją niewolnicą. Kocham cię! Ciebie tylko jednego mam na całym świecie... Któż oprócz ciebie zechciałby się mną zaopiekować?
Umilkła na chwilę, a potem w głębiach osamotnienia, jaką sprawił ten nikły strumyczek krwi, spływający z rękojeści noża, zrodziła się myśl straszna dla niej, niegdyś uczciwej dziewczyny w domu na placu Belgrawii, a potem niemej, nieposzlakowanej małżonki pana Verloka.
— Nie żądam, ażebyś się ze mną ożenił — szepnęła zawstydzona.
Poruszyła się w ciemnościach. Budziła w nim trwogę, nie zdziwiłby się, gdyby nagle wydobyła drugi nóż dla niego przeznaczony... Nie stawiłby jej niezawodnie oporu. Nie miał w tej chwili tyle nawet siły, żeby jej nakazać odsunąć się. Zapytał tylko głuchym, dziwnym głosem:
— Czy on spał?
— Nie! — zawołała, posuwając się żywo. — Nie spał; wcale, opowiadał mi, że nic mu nie będzie. A przecież zabrał mi chłopca, by go zabić prawie w moich oczach, kochającego, niewinnego i dobrego chłopca. Mojego własnego, mówię ci! Leżał sobie spokojnie na sofie, chociaż zabił chłopca, mojego chłopca! Chciałam uciec na ulicę, żeby na niego niego nie patrzeć. A on mi wtedy mówi: „Chodź do mnie“. I to potem, kiedy się przyznał, że przez niego zginął chłopiec. Czy słyszysz, Tomie! Mówi sobie: „chodź do mnie!“ Kiedy wydarł mi serce razem z chłopcem i rzucił je w błoto!
Umilkła i powtórzyła jak przez sen:
— W krew i błoto... W krew i błoto...
Niespodziewane światło zabłysło w głowie Ossipona. Więc to ten chłopiec napół obłąkany zginął w parku. Wszyscy mylili się... I zawołał mimowoli, używając naukowego określenia w swem zdumieniu:
— Ten zwyrodniały osobnik! Nieba!
— „Chodź do mnie“ — powtarzała pani Verlokowa. — Co on sobie myślał o mnie? Powiedz mi, Tomie... „Chodź do mnie“. Ja! Do niego?! Spojrzałam na nóż i pomyślałam, że mogę pójść kiedy tego żąda. Tak! Poszłam do niego ostatni raz... Z nożem.
Ossipon był przerażony. Siostra zwyrodniałego osobnika, sama zapewnie też zwyrodniała z kategoryi urodzonych morderców... z gatunku zbrodniarzy. Do innych obaw towarzysza Ossipona przyłączyła się teraz obawa naukowa. Popadł w niezgłębione i skomplikowane trudności, których nadmiar wywołał w nim złudny pozór spokoju i rozwagi. Ale poruszał się i mówił z trudnością, niby zmożony fizycznie i moralnie, a w ciemnościach nikt nie mógł widzieć jego upiorowej twarzy. Zdało mu się, że umiera.
Podskoczył w górę, jak wyrzucony miną. Bo niespodziewanie pani Verlokowa zmąciła niezachwianą ciszę swego domu przeraźliwym, donośnym krzykiem:
— Ratuj mnie, Tomie! Ratuj mnie! Nie chcę wisieć!
Podskoczył ku niej, zatknął jej usta dłonią i uciszył krzyki. Ale potrącił ją przytem i osunęła się na ziemię. Uczuł, że obejmuje jego kolana; jego przerażenie doszło do najwyższego napięcia do obłędu, do szału. Zdawało mu się wyraźnie, że widzi w około siebie węże. Zobaczył, że kobieta oplatała jego nogi jak wąż, że nie może się od niej uwolnić. Była uosobieniem śmierci, towarzyszką nieodstępną jego żywota.
Pani Verlokowa po tym wybuchu doznała ulgi i nie miała zamiaru robić hałasu. Zaniepokoiła się.
— Tomie! Nie możesz mnie opuścić — szeptała, klęcząc na podłodze. — Chyba, że zmiażdżysz mi głowę obcasem. Nie puszczę cię...
— Wstań! — rozkazał Ossipon.
Był tak blady, że jego twarz bielała w głębokiej ciemności sklepu, a pani Verlokowa zasłonięta woalką nie miała wcale twarzy, nie miała wyraźnego kształtu. Tylko drżenie czegoś drobnego, białego: kwiatów na jej kapeluszu — wskazywało gdzie jest, zdradzało jej ruchy.
Podniosła się z ziemi i Ossipon pożałował, że nie uciekł w tej chwili. Ale wiedział, że się to nie uda. Pobiegłaby za nim. I goniłaby go z krzykiem, dopókiby nie sprowadziła w pogoń wszystkich policyantów. A wtedy niewiadomo co mogłaby o nim powiedzieć. Był tak przerażony, że przez chwilę przeleciała mu szalona myśl uduszenia jej w ciemnościach. Przerażał się coraz więcej. Trzyma go w swej mocy! I ze zgrozą wyobrażał sobie ich pożycie w jakiejś chacie w Hiszpanii, lub we Włoszech; dopóki pewnego rana nie znajdą go nieżywego, z nożem utkwionym w piersi, jak pana Verloka... Westchnął głęboko. Nie śmiał się ruszyć. A pani Verlokowa czekała w milczeniu łaskawego słowa swego zbawcy, czerpiąc otuchę z jego milczącego rozmyślania.
Przemówił wreszcie, prawie naturalnym głosem. Skończyły się rozmyślania.
— Chodźmy już, bo możemy spóźnić się na pociąg.
— Gdzie pojedziemy Tomie? — zapytała nieśmiało.
Pani Verlokowa już przestała się czuć wolną.
— Na początek do Paryża, bo to dla nas najlepiej... Wyjdź sama, i zobacz czy ulica pusta.
Spełniła rozkaz. Przyciszonym głosem, przez ostrożnie uchylone drzwi odpowiedziała:
— Nikogo nie widać.
Ossipon wyszedł. Pomimo ostrożności pęknięty dzwonek przy zamykaniu drzwi zabrzęczał w pustym sklepie, daremnie usiłując oznajmić leżącemu panu Verlokowi, że żona opuszcza go na zawsze w towarzystwie przyjaciela.
W dorożce, którą udało im się znaleźć, anarchista odzyskał mowę. Był wciąż przerażająco blady, a oczy zapadły mu głęboko w zmienionej twarzy. Ale mimo to obmyślił wszystko z niezmierną dokładnością.
— Dojeżdżając na kolej — wykładał jej dziwnym, monotonnym tonem — musisz wejść na dworzec osobno, jakbyśmy się nie znali. Kupię bilety i, mijając cię, wsunę ci twój do ręki. Potem pójdziesz do poczekalni pierwszej klasy dla dam i będziesz tam siedziała, aż kiedy będzie już tylko dziesięć minut brakowało do odejścia pociągu. Wtedy wyjdziesz. Ja będę na peronie. Wsiądziesz do wagonu pierwszej klasy jakbyś mnie nie znała. Mogą tam nas śledzić takie oczy, które wiedzą czego szukają. Sama jedna nie zwrócisz uwagi jako zwykła podróżna. Mnie znają. Mogliby zgadnąć, że to pani Verlokowa ucieka ze mną. Rozumiesz mnie, moja droga? — dodał z wysiłkiem.
— Rozumiem — odparła pani Verlowa, siedząc wyprostowana obok niego, z widmem szubienicy przed oczyma i obawą śmierci w sercu. — Rozumiem, Tomie.
I szepnęła sama do siebie okropną zwrotkę:
— „Szubienica miała czternaście stóp wysokości“...
Ossipon, nie patrząc na nią, z twarzą, podobną do maski gipsowej, zdjętej po ciężkiej chorobie odezwał się:
— Ale, ale! Daj mi teraz pieniądze na bilety...
Pani Verlokowa odpięła stanik i, nie patrząc na niego, oddała mu nowy pugilares ze świńskiej skóry. Wziął go, nic nie mówiąc i zapuścił w głęboką kieszeń na piersiach. Potem poklepał się po paltocie.
Wszystko to robili, nie patrząc na siebie. Dopiero kiedy dorożka skręciła na rogu ulicy ku mostowi, Ossipon otworzył usta.
— Czy wiesz ile tam pieniędzy?
— Nie wiem — odrzekła pani Verlokowa. — On mi to oddał. Nie rachowałam. Nie myślałam o niczem wtedy. A potem...
Poruszyła zlekka ręką. Ten ruch prawej ręki — tej ręki, która ugodziła śmiertelnym nożem w serce człowieka przed godziną niespełna, był tak wymowny, że Ossipona przebiegł dreszcz. Wstrząsnął się i szepnął:
— Zimno mi. Jestem zupełnie przemarznięty.
Pani Verlokowa patrzyła prosto przed siebie. Tylko niekiedy wyrazy „szubienica miała czternaście stóp wysokości“ stawały przed jej zmartwiałemi oczyma.
Pod woalką, białka jej wielkich oczu połyskiwały jak oczy zamaskowanej kobiety.
Sztywność Ossipona miała jakiś dziwny, urzędowy charakter. Nagle odezwał się:
— Posłuchaj! Nie wiesz czy twój... czy on... miał w banku rachunek na swoje własne nazwisko, czy na cudze?
Pani Verlokowa zwróciła ku pytającemu zamaskowaną twarz i połyskujące oczy.
— Na cudze nazwisko? — powtórzyła, zamyślając się.
— Odpowiedz mi dokładnie — tłomaczył jej Ossipon. — To rzecz niesłychanie ważna. Objaśnię ci to. Bank ma numera tych papierów. Jeżeli wypłacono je na jego własne nazwisko, to gdy jego... jego śmierć stanie się wiadoma, te numera mogą naprowadzić na nasz ślad, ponieważ nie mamy innych pieniędzy. Bo przecież nie masz innych pieniędzy?
Potrząsnęła głową przecząco.
— Nic zupełnie? — nastawał.
— Trochę drobnych.
— To może stać się bardzo niebezpieczne w takim razie. Musimy zatem obchodzić się ostrożnie z tymi pieniędzmi. Bardzo ostrożnie. Musielibyśmy stracić może połowę, zmieniając je w pewnem, bezpiecznem miejscu, jakie znam w Paryżu. W przeciwnym zaś razie, to jest jeżeli pieniądze wypłacono mu pod innem nazwiskiem — przypuśćmy pod nazwiskiem Smitha — możemy bezpiecznie używać tych pieniędzy. Rozumiesz teraz? Bank nie może sprawdzić, że pan Verlok, i, przypuśćmy, pan Smith są jedną i tą samą osobą. Widzisz, jak ważną jest rzeczą, żebyś się nie pomyliła w odpowiedzi. Czy możesz wogóle objaśnić mnie pod tym względem? Może nie? Co?
Odpowiedziała mu bez wahania.
— Teraz już wiem! Nie umieszczał pieniędzy na swoje nazwisko. Powiedział mi raz, że składa je pod nazwiskiem Prozora.
— Pewna jesteś tego?
— Zupełnie pewna.
— Nie przypuszczasz, że bank mógł coś wiedzieć o jego prawdziwem nazwisku? Że go ktoś znał w banku, albo...
Wzruszyła ramionami.
— Zkądżebym to mogła wiedzieć? Czy to jest prawdopodobne, Tomie?
— Nie. Zdaje mi się, że nie jest prawdopodobne. Ale byłoby bezpieczniej wiedzieć napewno... Już jesteśmy. Wysiądź pierwsza i idź prosto na dworzec. Ruszaj się żwawo...
Pozostał chwilę w dorożce i zapłacił dorożkarzowi własnemi pieniędzmi. Program ułożony tak przezornie, wypełnił co do joty. Kiedy pani Verlokowa, trzymając bilet do Saint-Malo w ręku, weszła do damskiej poczekalni, towarzysz Ossipon poszedł do bufetu i w ciągu siedmiu minut, połknął trzy porcye gorącego brandy z wodą.
— Muszę rozpędzić katar — powiedział do panny bufetowej, uśmiechając się przyjaźnie.
A potem wyszedł, unosząc z tej uczty twarz człowieka, który napił się u samego źródła Troski. Spojrzał na zegar. Już czas. Przystanął.
Pani Verlokowa wyszła punktualnie, o naznaczonej godzinie, z zapuszczoną woalką, cała w czerni, jak uosobienie śmierci, uwieńczonej bukietem białych, tanich kwiatów. Minęła grupę mężczyzn śmiejących się, których śmiech mogła zgasić jednem słowem. Szła ociężale, lecz wyprostowana, a towarzysz Ossipon patrzył na nią z obawą, zanim sam posunął się do wagonu.
Pociąg już czekał, ale przed rzędem pootwieranych drzwiczek, nie było prawne nikogo. W tej porze roku, i skutkiem obrzydliwej niepogody, mało osób jechało. Pani Verlokowa szła wolno, przed pustymi wagonami, aż towarzysz Ossipon trącił ją z tyłu w łokieć.
— Siadaj tu...
Wsiadła, a on stał na peronie, rozglądając się. Wychyliła się z wagonu i spytała szeptem:
— Co to znaczy, Tomie? Czy jest niebezpieczeństwo?
— Zaczekaj chwilę. Idzie konduktor.
— Widziała, że podszedł do człowieka w mundurze. Rozmawiali przez chwilę. Słyszała, że konduktor odpowiedział:
— Bardzo dobrze, proszę pana.
I dotknął czapki. Ossipon wrócił i rzekł:
— Powiedziałem mu, żeby nie wpuszczał nikogo do naszego przedziału.
Pochyliła się ku niemu.
— Pamiętasz o wszystkiem... Wywieziesz mnie ztąd, Tomie? — zapytała z nagłym wybuchem niepokoju, podnosząc woalkę, żeby spojrzeć na swego zbawcę.
Odsłoniła twarz skamieniałą. Z tej twarzy patrzyły oczy duże, bez łez, rozszerzone, matowe.
— Niema niebezpieczeństwa — odrzekł, spoglądając jej w oczy niemal ostro, lecz pani Verlokowej, uciekającej przed szubienicą, spojrzenie jego wydało się pełne energii i czułości.
Jego poświęcenie wzruszało ją, i kamienna twarz złagodniała nieco w swem ponurem, nieruchomem przerażeniu... Towarzysz Ossipon patrzył na nią tak, jak nigdy żaden kochanek nie patrzał na twarz swej kochanki. Aleksander Ossipon, anarchista, zwany „doktorem“, autor medycznego (i sprośnego) pamfletu, autor odczytów o społecznem znaczeniu hygieny, jakie miewał w klubach robotniczych — wolny był od pęt pospolitej moralności — ale uznawał prawa naukowe. Był uczonym i z punktu naukowego zapatrywał się na tę kobietę, siostrę zwyrodniałego osobnika, zwyrodniałą także, urodzoną morderczynię. Patrzył na nią, wzywając Lombrosa tak, jak włoski wieśniak, wzywa swego patrona. Badał ją ze stanowiska naukowego. Przyglądał się jej policzkom, nosowi, oczom, uszom... Wszystko złe! Fatalne! Pod jego natarczywem spojrzeniem rozchyliły się blade wargi pani Verlokowej; spojrzał na jej zęby... Niema najmniejszej wątpliwości... Skończony typ zbrodniarki... Jeżeli w tej chwili towarzysz Ossipon nie polecił swej duszy patronowi Lombroso, to tylko dlatego, że, stojąc, na swojem naukowem stanowisku, nie wierzył wcale w posiadanie tego, co się duszą nazywa. Ale, zajęty uczonemi rozmyślaniami, wygłaszał nerwowo na peronie stacyjnym oderwane zdania.
— To był niezwyczajny chłopiec, ten twój brat. Ciekawy przedmiot do studyów. Skończony typ, pod pewnymi względami... Skończony!
Wyraził się naukowo, pomimo, że miotała nim obawa. A pani Verlokowa, słysząc te słowa, poświęcone jej ukochanemu zmarłemu, zachwiała się na siedzeniu i w jej posępnych oczach zamigotało światło, jak błyskawica, zwiastująca nadciągającą ulewę.
— Prawda! — szepnęła łagodnie, drżącemi ustami. — Zawsze zwracałeś na niego uwagę, Tomie. Lubiłam cię za to...
— Nic do zarzucenia rzeczywiście, podobieństwo jakie jest między wami — mówił Ossipon, wyrażając stale trwożącą go myśl i usiłując ukryć nerwową, dokuczliwą niecierpliwość, z jaką oczekiwał ruszenia pociągu. — Tak. Bardzo był do ciebie podobny.
Słowa te nie były zbyt pochlebne ani wzruszające. Ale podobieństwo, na które kładł nacisk, wystarczyło, by ją wzruszyć do głębi. Pani Verlokowa wydała słaby okrzyk, wyciągnęła ręce i po raz pierwszy zalała się łzami.
Ossipon wsiadł do wagonu, zatrzasnął z pośpiechem drzwiczki i wyjrzał, która godzina, na stacyjnym zegarze. Jeszcze osiem minut. Przez pierwsze trzy minuty pani Verlokowa płakała gwałtownie, bez przerwy. A potem uspokoiła się nieco i tylko szlochała zcicha, wylewając potoki łez. Usiłowała przemawiać do swego zbawcy, do człowieka, który był dla niej zwiastunem życia:
— O! Tomie! Jak ja mogłam lękać się śmierci, kiedy on został mi wydarty w tak okrutny sposób! Jak ja mogłam! Jak mogłam być takim tchórzem!
Rozpaczała nad swem przywiązaniem do życia, do tego życia bez żadnego uroku, bez szczęścia, bez uczciwości nawet. A ten okrzyk szczerego bólu wyraził się w sztucznej, zużytej szacie spospolitowanych frazesów.
— Jak ja mogłam tak lękać się śmierci? Tomie, chciałam umrzeć. Ale się boję. Chciałam raz już skończyć z sobą. I nie mogłam. Czy jestem taka wytrwała? Czy miara goryczy jeszcze niedostateczna dla mnie? Ale kiedy cię spotkałam...
Umilkła. A potem załkała z wybuchem ufności i wdzięczności:
— Całe życie poświęcę dla ciebie, Tomie!
— Usiądź w tamtym rogu wagonu — upominał ją troskliwie Ossipon.
Pozwoliła się usadowić, a on widział, że nadchodzi nowy atak płaczu, jeszcze gwałtowniejszy od pierwszego. Śledził objawy z miną lekarza, rachując sekundy. Usłyszał wreszcie gwizdawkę konduktora. Mimowolny skurcz górnej wargi odsłonił jego zęby i nadał im wyraz dzikiej stanowczości, w chwili gdy pociąg poruszył się. Pani Verlokowa nic nie słyszała, nic nie czuła; Ossipon, jej zbawca stał nie ruchomo. Pociąg toczył się coraz szybciej, turkocząc głucho, przy odgłosie kobiecego szlochania. Ossipon dwoma krokami przebiegł na drugą stronę wagonu, otworzył drzwiczki — i wyskoczył.
Wyskoczył na samym końcu peronu; a z taką siłą woli wykonał swój zamiar, że istnym cudem zdołał w tym skoku zatrzasnąć za sobą drzwi wagonu. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy padł na ziemię, wywinąwszy koziołka, jak postrzelony zając. Był pokaleczony, rozbity, blady jak śmierć, i bez tchu, gdy się dźwignął z ziemi. Ale zupełnie spokojny i przygotowany na zetknięcie z gromadą nadbiegających, przerażonych urzędników i posługaczy. Objaśnił ich spokojnie, że żona jego wyjechała zagranicę do umierającej matki; że była, naturalnie, bardzo zmartwiona, a on niezmiernie zaniepokojony jej stanem, że usiłował ją pocieszać i nie zauważył, iż pociąg rusza, a na ogólne zapytanie „dlaczego nie pojechał w takim razie do Southamptonu?“ odrzekł, że w domu została z trojgiem małych dzieci niedoświadczona siostra żony i zaniepokoiłaby się jego nieobecnością... Zrobił to bez namysłu.
— Ale zdaje mi się, że nigdy już więcej nie będę tego probował — zakończył, uśmiechając się do otaczających.
Rozdał trochę drobnych pieniędzy i wyszedł, nie kulejąc ze stacyi.
Na ulicy, towarzysz Ossipon, obładowany pieniędzmi, jak nigdy dotąd w życiu, nie wziął dorożki.
— Pójdę piechotą — objaśnił uprzejmego dorożkarza, uśmiechając się przyjaźnie.
Mógł iść piechotą. I poszedł. Minął most. O późnej godzinie wieże Westminsteru widziały jego żółtą czuprynę, przesuwającą się pod światłem latarni. Widziały go i światła na skwerze Sloane i sztachety parku. Towarzysz Ossipon znowu wszedł na most. Rzeka, ponure zjawisko, mieszanina spokojnych cieniów i migocących blasków, płynąca w czarnej ciszy, zwróciła jego uwagę. Stał przy baryerze, wpatrując się w nią długo. Zegar na wieży przemówił spiżowymi dźwiękami nad jego pochyloną głową. Spojrzał na jego twarz... Pół do pierwszej, burzliwa noc na kanale La Manche...
Towarzysz Ossipon poszedł dalej. Jego rosła postać ukazywała się tej nocy na różnych ulicach olbrzymiego miasta, śpiącego na dywanie z błota, pod zasłoną mgły. Przesuwała się martwo i cicho w cieniu domów, stojących na opustoszałych ulicach, z dwoma rzędami latarń. Chodziła po skwerach, placach, ulicach, po bezimiennych zaułkach, gdzie proch ludzki osiada bezwładny i beznadziejny wyrzucony falą żywota. Ossipon chodził bez wytchnienia. Aż w końcu zawrócił do maleńkiego ogródka ze skąpym trawnikiem i wszedł do małego, brudnego domku, otworzywszy go kluczem, który wyjął z kieszeni.
Rzucił się na łóżko ubrany i leżał bez ruchu cały kwadrans. A potem usiadł, skurczył kolana i objął je rękoma. Świt zastał go siedzącego z otwartemi oczyma, w tej samej postawie. Człowiek, który mógł chodzić tak długo, tak daleko, bez celu, bez zmęczenia — mógł również siedzieć przez długie godziny, bez ruchu, bez mrugnięcia. Ale kiedy słońce zalało promieniami pokój, rozplótł ręce — i upadł na poduszkę. Otwarte oczy patrzyły w sufit. Lecz nagle zamknęły się. Towarzysz Ossipon usnął w blasku słońca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Maria Gąsiorowska.