Tajemnice stolicy świata/Tom I/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XX.
Napad.

Tego samego wieczoru, w którym jak widzieliśmy, Małgorzata późno już uciekła z domu księcia, a goście Czarnéj Estery ułożyli plan na tę noc, Pająk skłoniony przez szambelana Schlewego, udał się do pałacu hrabiego de Monte Vero przy ulicy Stajennéj.
Eberhard w ciągu dnia wspólnie z młodym malarzem Wildenbruchem, który się unosił nad każdą radą i przedsięwzięciem hrabiego de Monte Vero, tudzież z wielbiącym go Justynem von Armand poczynił wielkie przygotowania i zakupy, aby po przedmieściach i ubogich cyrkułach, pomiędzy starymi i młodymi roznieść i podwyższyć radość z najpiękniejszego święta.
Nad wieczorem przybyli Ulrich i doktor Wilhelmi; pierwszy rozmawiał z Eberhardem w znanéj nam, teraz łagodnie ogrzanéj jego pracowni, o nowych przedsięwzięciach, przyczém robiono i zatwierdzano rozmaite praktyczne projekta; drugi zabawiwszy chwilę, pożegnał hrabiego, bo jeszcze tego wieczoru miał odwiedzić wielu chorych, dających mu małą nadzieję powrotu do zdrowia.
Ten niestrudzony przyjaciel ludzkości, który często przepędzał noce na usługach nauki i na wzbogacaniu głębokich swoich wiadomości, nawet w wiglię Bożego Narodzenia nie znał piękniejszego święta nad niesienie pomocy cierpiącym bliźnim. Pomimo więc, że sam oburzał się na swoje osłabione zdrowie i pod względem winnéj mu czci stawiał się niżéj od hrabiego de Monte Vero, którego nazywał przewodnikiem ludzkości, pomimo że uważał się za jéj sługę, należał jednak do rzadkich i uczonych ludzi, dowodzących prawdziwéj skromności tém, że im większą posiadają naukę, tém z większą pokorą wyznają, iż bardzo mało umieją!
Musiał on odmówić prośbie Eberharda, o przepędzenie z nim wieczoru, chociaż mu to było przykro, bo jak powiadał, wołania chorych, które zdaje mu się, że ciągle słyszy, nie dałyby mu spokojności. I Ulrich pożegnał także Eberharda, pragnąc wspólnie z żoną, zapalić dzieciom świąteczne drzewko w pokojach starego, zupełnie schorzałego ojca, aby go ucieszyć radością wnuków. Tego siwego ojca Ulricha, który był zacnym patryarchą swojéj rodziny, Eberhard kochał i czcił, serdecznie więc zalecił przyjacielowi, aby go szczerze od niego pozdrowił.
Już był wieczór, gdy Eberhard z pracowni przeszedł do salonu. Oczekiwał on jeszcze tylko malarza Wildenbrucha i Justusa Armanda, którzy mu przyrzekli donieść o skutku podziału darów. Eberhard chciał po całodziennéj pracy krótkie chwile swojéj samotności zająć wspomnieniami świątecznej wigilii, — chciał siedząc przed ulubionym obrazem, przedstawiającym ojca Jana, przejrzeć przeszłość i coraz bardziéj wykończać wewnętrzne udoskonalenie.
Gdy Sandok czarną swoją ręką otworzył portyerę, Eberhard ujrzał na marmurowym stole w środku salonu, wysokie, świecące drzewko świąteczne, rozsiewające blask i zapach wosku i sosnowéj zieleni.
Przygotowano mu prawdziwą niespodziankę — a sprawcą jéj nie mógł być nikt inny jak Marcin, który stał niedaleko z rozpromienioną twarzą. To nieozdobne, tylko świecącemi woskowemi świecami na szerokich, zielonych gałęziach ozdobione sosnowe drzewko, jasno przekonywało o znaczeniu wieczoru i przypomniało hrabiemu de Monte Vero ów miniony czas, kiedy stary ojciec Jan corocznie zapalał mu świąteczne drzewko. — Było to już tak dawno, a teraz tak przejmująco stanęło w oczach Eberhardowi, że milcząc przystąpił do Marcina, aby na podziękowanie za to żywo obudzone wspomnienie ścisnąć mu rękę.
— Nie ma o czém mówić, panie Eberhard! rzekł poczciwy sternik „Germanii“ który teraz umiał przyzwyczajać się do życia na lądzie — nie warto gadania — ale tu jest jeszcze coś, co warto obaczyć, co radość sprawia! Niech pioruny biją, ten pan Wildenbruch, to mi dopiero artysta! Tak naturalnie całe nasze Monte Vero przeniósł na płótno — iż zdaje się, że człowiek nagle tam przeniesiony!
Teraz spojrzenia Eberharda, idąc za śladem ręki Marcina, padły na trzy po za gałęziami choinki ustawione obrazy, których hrabia, wchodząc do salonu, wcale nie widział, więc teraz tém bardziéj się im zdziwił! Były to bez wątpienia te same obrazy, o których przed kilku dniami na balu malarz wspominał księżniczce Karolinie.
Obraz ustawiony w środku przedstawiał jego przepyszną willę, wysoko pod lasem położoną — poznał on na nim niektórych swoich officialistów, stojących na uboczu, i dwa wielkie psy leżące przy werandzie; — każda palma, każdy krzak były tak wiernie naśladowane z natury, że Eberhard uśmiechał się uradowany i zdziwiony. Ogród z bujnemi południowemi kwiatami, z niemieckiemi pawilonami i klombami przed willą w rodzaju pałacu, pełne liście winogradowe przy oknach, a nawet Indyanka, znaleziona niegdyś małém dziecięciem, a teraz już dorosła dziewczyna, chodząca po ścieżkach ogrodu i polewająca kwiaty, wszystko było na tym obrazie wiernie naśladowane, słowem nic w nim nie zapomniano.
Z dwóch innych obrazów, jeden przedstawiał ogromną plantacyę cukrowéj trzciny, drugi rzekę, jak miasto wyglądającą stacyę ładunku w Monte Vero, a panowało tam takie życie, taki ruch, iż Eberhard nie mógł się zgoła napatrzyć, i uradowany widokiem swoich błogosławionych dzieł, promieniejący wzrok wpoił w obrazy, gdy zadowolony Marcin, stojąc z boku, kiedy niekiedy kiwał głową.
Wtém niespodzianie ktoś ręką dotknął ramienia Eberharda — Marcin oddał bardzo uniżony ukłon i usunął się — wszedł malarz Wildenbruch, a za nim Justus von Armand.
Eberhard podał im ręce i powitał obu wesoło uśmiechających się młodzieńców. Stali przy uroczyście oświetlonéj choince i wszyscy wyglądali wesoło usposobieni.
— Jakaż to niespodzianka, kochany Wildenbruchu! serdecznie powiedział Eberhard.
— Martwe obrazy pańskich żywych utworów!
— Jeżeli się nie mylę, przyrzekłeś je księżniczce Karolinie.
— Wielka prawda, Eberhardzie, odrzekł malarz, któremu hrabia de Monte Vero położył za warunek, równie jak Justusowi, aby opuszczając wszelkie tytuły, nazywali go tylko po imieniu; ale uprzejma księżniczka wołała prosić dla siebie o kopie, aby oryginały dzisiaj panu mogły być doręczone: to prawdziwy anioł!
— Dziękuję, mój drogi przyjacielu. Pozwól mi wyznać, że twój piękny podarunek niezmiernie rozweselił mi dzisiejszy wieczór!
— Jak pan rozweseliłeś go innym! dopełnił Justus.
— Przy waszéj pomocy!
— Wszystko się wybornie odbyło — widzieliśmy wiele uradowanych twarzy, oświadczyli Eberhardowi dwaj młodzi przyjaciele. Nie wspominając, od kogo pochodzą dary, sprawiliśmy, że biedne rodziny wszystkich cyrkułów w radości bez troski obchodzić będą piękne święta!
— Tak, przynajmniéj nie należycie do owych wilków w owczéj skórze, którzy się nazywają przyjaciółmi i opiekunami biednych i szczycą się darami, za pomocą których dążą tylko do samolubnych celów! My nie robiliśmy żadnéj różnicy — my pod pobożną miną nie ukrywaliśmy naszéj zmysłowości i nie myśleliśmy o tych tylko, którzy mają piękne córki. Nie potrzebując pomocy tak zwanych przełożonych nad ubogimi, pomogliśmy tam gdzie było potrzeba, gdzie bez wszelkich względów i warunków należało być ludzkimi — a przekonanie o tém podnosi i uszczęśliwia!
— Młody oficer przyłączył się do nas, prosząc o pozwolenie wzięcia udziału w naszém dziele, doniósł Wildenbruch; piękny człowiek, który mi się bardzo podobał, chociaż wyglądał zbyt młodo! Przez cały dzień dopomagał nam i towarzyszył, sam rozdając znaczne summy!
— Rzecz szczególna! a jak się nazywał ten nowy przyjaciel naszego serdecznego Wildenbrucha?
— I mnie także pozyskał on sobie! dodał Justus.
— I dyplomata także? A, tom jeszcze ciekawszy! uśmiechając się wyznał Eberhard.
— Nazywał się O!..., jest porucznikiem w niebieskich huzarach! i zdaje się być wybornym kawalerzystą! zauważył Wildenbruch.
I bardzo pragnie przyłączyć się do nas — zdaje się, że już słyszał o panu! dopełnił Justus, zwracając mowę do Eberharda, który młodym przyjaciołom ściśnieniem ręki objawił świetne, już znane im hasło, którego głębokie znaczenie szanowali.
W téj chwili doszedł do salonu z przysionka pałacu przeraźliwy, do szpiku przejmujący krzyk — krzyk tak okropny i trwogi pełny, że trzéj panowie mimowolnie powstali, a słowa na ich ustach zamarły. Kto tak mógł wołać o pomoc, jakby go duszono? Co się takiego stało?
Eberhard podbiegł do portyery, podniósł ją, a dwaj przyjaciele udali się za nim.
Można było z marmurowych schodów ustawionych kwiatami spojrzeć na dół, gdy Marcin, przywołany również tym trwożliwym krzykiem, otworzył wysokie rzeźbione drzwi, prowadzące do matowo rozwidnionego przysionka, można było widzieć co się tam dzieje.
Pośpieszający ujrzeli przed sobą pełen zgrozy widok.
Murzyn Sandok, jak tygrys skoczył na jakąś ludzką, postać i trzymał ją silnie cisnąc do mozaikowéj podłogi, tak, że trudno było ją rozpoznać — jednak Eberhard i Marcin, którzy podbiegli do tarzających się, dostrzegli, że to kobieta.
Murzyn tryumfująco i z dzikim śmiechem, w którym się malowała cała nagle przebudzona w nim dzikość, trzymał jedną z małych, kosztownych, srebrnych czar, które na przemian z małemi posążkami na pięknych piedestałach, zdobiły okrąg przysionka.
— Złodziejka! zgrzytając zębami zawołał po portugalska.
— Pomocy — on mnie dusi — umieram! jęczała pochwycona.
Marcin rozkazał murzynowi, aby puścił swoją zdobycz, co też widocznie tylko z oporem uczynił, i teraz dopiero poznano, że schwytana jest to stara, pochylona osoba, ktôréj jęki litość wzbudzały.
— Widziałem jak ta kobieta wchodziła do przysionka, z okiem pioruny ciskającém raportował Sandok; widziałem, jak kobieta się ostrożnie oglądała, a że nikogo blizko nie było, jak do filaru przystąpiła — o Sandok ma tygrysie oczy! Więc kobieta szybko schwyciła srebrną czarę, kwiaty rozsypała, czarę schowała pod chustkę — ale Sandak skoczył na nią i uściskał!
Marcin musiał pomimo woli śmiać się z tryumfującego murzyna i z postaci staréj kobiety, która teraz zrobiła najnieszczęśliwszą minę i podniosła swój wielki czerwony parasol, który ze strachu z rąk jéj wypadł.
Czytelnik w téj przygarbionéj starej poznał już zapewne Pająka, którego wizyta w pałacu Eberharda niekorzystnie się rozpoczęła. Plan szambelana Schlewego, który z listu Kasztelana i pochodu pani Robertowéj już poznaliśmy, byłby się nie udał, gdyby murzyn nie był dostrzegł kradzieży Pająka, który byłby uszedł ztamtąd ze swoją zdobyczą, a polecenie swoje co do Eberharda byłby dopiero nazajutrz spełnił!
— O kochany panie! po długim nieznośnym kaszlu, podczas którego układała swoją przemowę — o kochany panie! uwolnij mnie od tego djabła! Ja, która się zestarzałam z uczciwości, miałażbym kraść? Boże broń mnie od tego grzechu!
Murzyn, który nie rozumiał słów staréj, ale błyskającém okiem śledził jéj ruchy i znaczenie tych słów pojął, zaklinał się, że czarę już miała ukrytą w chustce.
— Chciałam tylko przypatrzyć się téj kosztownéj robocie, bo jeszcze nie widziałam nigdy takiéj ozdoby domu! Mam polecenie do pana hrabiego.
— Polecenie do pana hrabiego de Monte Vero? powtórzył Marcin, niedowierzająco przypatrując się staréj, która w wypełzłéj chustce i bardzo staroświeckim słomianym kapeluszu wyglądała jak żebraczka.
— Tak jest, ważne polecenie do niego samego — na cztery oczy — interes bardzo delikatny! I mówię panu, że on mnie za to dziesięć razy lepiéj wynagrodzi, aniżeli ta czara warta, a nawet zabije to czarne straszydło, co na mnie napadło i tylko co mnie nie zadusiło, skoro usłyszy, że przez to łatwo byłaby przepadła wiadomość, z jaką ja stara i słaba podczas burzy i śniegowicy wieczorém tu się przywlokłam!
Eberhard zeszedł po marmurowych schodach aż do przysionka i przyglądał się staréj, która gwałtownie drżała i bardzo brzydkim kaszlem swoim sprawiała niezmiernie przykre wrażenie.
— Czegóż chcecie od hrabiego? spytał zbliżywszy się.
— Nie mogę tego powierzyć nikomu innemu jak jemu samemu! szepnął Pająk podskakując do Eberharda, aby się bardziéj od murzyna oddalić.
— Możecie tutaj bez obawy i bez przeszkody powiedzieć co macie do powiedzenia.
— Chociażbyś mi pan nie wiem co przyrzekał, kochany panie, tylko samemu panu hrabiemu wszystko wyznać mogę!
— Chodźcie za mną, jestem ten, którego szukacie!
— O, pan hrabia sam? Co za hańba! Ja nieszczęśliwa naraziłam się na podejrzenie, a chciałam tylko przez ciekawość przypatrzyć się czarze; czyż moje krzywe od starości palce miałyby w innym zamiarze czego dotykać! narzekał Pająk idąc za hrabią po marmurowych schodach, a że Marcin i murzyn pozostali na dole w przysionku, więc chciwym wzrokiem przyglądała się rzadkim, pięknym roślinom, kosztownym firankom i złotym ozdobom.
Eberhard mniemał, że stara garbata pragnie korzystać ze znanéj już jego litości i szczodroty, i chociaż wierzył bardziéj słowom Sandoka niż jéj, miał siwą głowę staruszki ustrzedz nadal od podobnych błędów, przez zabezpieczenie jéj trwałego wsparcia. Przytém przypominał sobie, że już gdzieś tę osobę raz widział; gdy więc weszła za nim przez portyerę do salonu i na jego widok zachwycona załamała ręce, rzekł:
— Siadajcie tutaj! Jak się nazywacie?
Pająk z widoczném niedowierzaniem i kłopotem spojrzał na malarza i Justusa, którzy nieco w głąb odeszli i podziwiali wspaniałe posągi przy kominie.
— Czego się wahacie, dobra kobieto? mówił daléj Eberhard, widząc nieśmiałość Pająka, i przysunął swoje krzesło, na którém siadła stara z obawą mimowolnie przejmującą każdego znajdującego się w towarzystwie osób wyżéj lub też daleko niżéj od siebie stojących: powierzcie mi śmiało wasz interes!
— Cicho, cicho, dostojny panie — interes dotyczę nie mnie, ale pana!
— Tém bardziéj możecie mówić śmiało; ci panowie, którzy tam stoją, mogą wszystko słyszeć co mnie dotyczę!
— A więc — przynoszę panu wiadomość o pańskiém dziecku!
— O mojéj córce? zawołał Eberhard, i z głosu jego można było poznać radosne zdziwienie. Mówcie, dobra kobieto, a jeżeli powiecie prawdę, wtedy nietylko dopełnię zamiaru ulżenia wam w waszéj starości, lecz nadto obficie was wynagrodzę!
— O dostojny panie! — jestem wprawdzie bardzo nieszczęśliwa i uboga, kłamał Pająk zręcznie udając z miną litość wzbudzającą, ale nie dla tego tu przychodzę! Mogę tylko zmniejszyć boleść pańską! O, i bogactwo nie jest bez łez! Ale pańskie utracone dziecię znalazło się! Przypadek zrządził, że się o tém dowiedziałam, że owa piękna, młoda dzieweczka jest pańską ukochaną córką — tak, tak, to nie ulega wątpliwości — muszę ją odtąd poważać! Od dawna już mówiłam, że ta czarująca dziewczynka musi być wysokiego pochodzenia!
— Powiedzcież mi, gdzie ją znajdę? nalegał Eberhard.
— — O, widzę już w duszy pańską radość — jeszcze kilka godzin, a znajdziesz pan swoje dziecię! To dopiero będzie wigilia! Nie wątpię, dostojny panie, śpiesz — nie będę zbawiona, jeżeli pan dziecka nie znajdziesz! tego kochanego dziecka!
— Weźcie tę sakiewkę — przyjdźcie znowu jutro, wynagrodzę was obficie!
— Tysiączne dzięki, dostojny panie, ale drugi raz wracać nie mogę! Ja nie żebrzę! Spełniam tylko obowiązek ludzkości! powiedział Pająk ważąc pełną sakiewkę — śpiesz pan do topolowéj alei, na końcu jéj wejdź pan do wiejskiego domu, tam znajduje się pańska córka!
— A do kogo należy ten dom wiejski?
— Jak ja mogę o tém wiedzieć, biedna, stara osoba, dostojny panie? Jak mam powiedzieć, jakim sposobem piękne pańskie dziecko tam się dostało? Śpiesz pan tam i przekonaj się naocznie, czy powiedziałam prawdę!
— Wymieńcie mi wasze nazwisko i mieszkanie, dobra kobieto, abym wam dowiódł mojéj wdzięczności, aby moje dziecię was razem zemną odwiedzić mogło! mówił Eberhard pełen radości i oczekiwania.
— Pozwól mi tylko odejść, dostojny panie; ja raz tylko przyjmuję nagrodę — a pan uczyniłeś więcéj niż było potrzeba!
Pająk zezowatym wzrokiem i przez dotknięcie niewątpliwie poznał, że otrzymał pewnę liczbę dukatów, i serce mu skakało — pożegnał więc hrabiego bardzo wdzięcznie, życzył mu wszelkiego dobra i na każdy przypadek przyjrzał się dokładnie salonowi i wyjściom, oceniając, że w tych pokojach mieścił się niezmierny skarb i że większego bogactwa nigdy jeszcze nie widziała.
Gdy Pająk kaszląc i stękając opuścił salon i po marmurowych schodach zszedł na dół, aby się jak najprędzéj wydobyć z obrębu władzy murzyna, z którym zamienił spojrzenie, w którém z obu stron malowała się wzajemna nienawiść, Eberhard objaśnił swoim przyjaciołom Wildenbruchowi i Justusowi von Armand, powód, dla którego doniesienie téj staréj tak go głęboko wzruszyło, a obaj natychmiast wynurzyli gotowość towarzyszenia hrabiemu w samotnéj wycieczce, ponieważ już było późno.
— Przyjmuję waszą przyjacielską usługę mówił Eberhard i rozkazał przyprowadzić trzy najlepsze wierzchowce, nie dla tego, abym się o siebie obawiał — bo tego oduczyłem się w drugiéj części świata, lecz że mi przyjemnie znajdować się w waszém towarzystwie! Marcinie, pojedziesz za nami zamkniętym powozem, na dworze burza, a jeżeli niebo pozwoli, że znajdę moje dziecię, chciałbym je tu przywieźć dobrze na noc opatrzone!
Nadchodziła godzina dziesiąta, gdy panowie zeszli na dół i wsiedli na stojące już przededrzwiami konie. Wiatr ciskał na nich płatami śniegu, więc jechali mocno otuleni płaszczami, a Marcin w niejakiém oddaleniu podążał za nimi zamkniętym powozem, i przebyli ulice oraz plac targowy, na których jeszcze panował ruch i życie.
Gdy przejeżdżali obok królewskiego zamku, Eberhard postrzegł owiniętego płaszczem oficera, który podawał skulonemu pod murem starcowi kilka sztuk pieniędzy, z trudnością powstrzymując konia.
— Do pioruna! zawołał Wildenbruch: — patrz-no Justus, to wasz niebieski huzar?
— Prawda, widać to po jego zalotnéj czapce niedźwiedziéj, która przy dzisiejszym zimnie wcale nie jest do pogardzenia.
Bardzo młody oficer, na którego ładnéj twarzy niewidać było jeszcze żadnego zarostu, teraz postrzegł także trzech do niego zbliżających się jeźdźców. Miał on na sobie ciemny wojskowy płaszcz wyszukanie cienki, który mu po obu stronach konia spadał aż do kosztownych srebrnych strzemion.
— Witam panów moich! zawołał po francuzku, i nie wielkiego ale pięknie zbudowanego konia ku zbliżającym się skierował: dokąd to o tak późnéj godzinie?
— Pan porucznik Ol... — pan hrabia de Monte Vero! przedstawił Justus.
— Nakoniec dostąpiłem zaszczytu zbliżenia się do pana, mości hrabio! — Od dawna już pragnąłem tego!
— Mnie się zdaje, że pana już gdzieś widziałem, że głos pański słyszałem, panie poruczniku, albo może mnie myli szczególne podobieństwo?
— Miałem już dwa razy przyjemność, niepostrzeżony przez pana, znajdować się w jego towarzystwie — było to już przed rokiem w cyrku, a potém niedawno na balu u księcia B.!
— Nie przypominam sobie tego, a jednak widziałem pana!
— Chciéj pan towarzyszyć nam, panie poruczniku, mamy przed sobą wyprawę! rzekł Wildenbruch do oficera, który zaraz skierował konia pomiędzy hrabiego i malarza.
— Z radością, jeżeli panu hrabiemu nie będę ciężarem!
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana, bo jesteś przyjacielem moich przyjaciół.
— I mam nadzieję z czasem bardziéj zbliżyć się do pana!
Czteréj panowie dostali się na przedmieście i nakoniec wjechali w aleę, ciągnącą się daleko aż do wiejskiego domku księcia. Ucichł uliczny hałas — w koło nie było widać żadnego człowieka. Wiatr gwałtownie wiał po polach, które pokrywała głęboka ciemność, a tak silnie szumiał po gałęziach starych szerokich drzew, obejmujących aleę, że jeźdzcy zaledwie dosłyszeć mogli turkotu dążącego za nimi powozu.
Eberhard niecierpliwie oczekiwał wybić mającéj godziny — jego oczy, które się wkrótce przyzwyczaiły do ciemności, badały dalszą przestrzeń, ale alea była tak długa i tak daleko łukiem się ciągnęła, że noc wszystko zasłaniała. Kiedy niekiedy wyrzekł do towarzyszy żartobliwe słowo, aby przerwać milczenie w tak ponurém otoczeniu podwójnie nieprzyjemne — odpowiadano mu też i poklaskiwano, lecz wnet znowu następowała pełna oczekiwania cisza.
Tym sposobem dostali się na tę część drogi pokrytéj zupełną ciemnością, którą z jednéj strony otaczały wysokie krzaki.
Eberhard zamierzał uczynić przyjaciołom uwagę, że bez wątpienia wiejski dom w dali widać teraz po prawéj stronie, wprawdzie w niepewnych zarysach, lecz bystre oko dostrzedz go może, a nagle dobrze mu znany głos skłonił go do ściągnięcia cugli swojego konia.
Był to trzask kurka pistoletowego.
Czy go przypadkowo omylił podobny łoskot, pochodzący ze złamania się gałęzi? Niepodobna, ucho Eberharda umiało takie głosy rozróżniać.
W téj saméj chwili ozwało się gwizdnięcie, a potém trzask bicza Marcina rozległ się po powietrzu, a do jeźdźców doszły słowa:
— Precz od koni — kto się zbliży trupem padnie!
— Mój domysł! szybko zawołał Eberhard i od razu konia zwrócił.
Był to znak dla jego zdziwionych towarzyszy, aby uczynili to samo.
— Do licha, jesteśmy bezbronni, zawołał Wildenbruch, to są rabusie!
— Uciekną gdy obaczą, że konno na nich nacieramy! szepnął Eberhard i dodał swojemu koniowi ostrogi, tak, że ten w parę sekund stanął przed powozem.
Teraz widział, że dwóch łotrów napadło na Marcina, przypuszczając, że ten, którego zrabować chcieli, znajduje się w powozie, a trzeci porwał konie za lejce, konie wspięły się dziko, bo Marcin biczem je zaciął.
Eberhard wpadł na tego trzeciego i wpakował go między wspinające się konie Wildenbruch i Justus równie szybko zbliżyli się do dwóch innych łotrów.
Zaczęła się gwałtowna walka.
W chwili gdy malarz natarł na Furscha, ten wypalił z pistoletu do Marcina, ale szybkie szarpnięcie koni sprawiło, że kula utkwiła w powozie, — Rudy Dzik postrzegł że nań Justus wpada, musiał więc na niego zwrócić całą swoją uwagę; w téjże chwili Marcin skoczył na Furscha i silnym kułakiem powalił go na ziemię.
Tę straszną, walkę wśród nocnéj ciemności, rozwidniało tylko niepewne i ograniczone światło powozowych latarni — jedną, z nich z wielkim łoskotem rozbił Rudy Dzik, broniąc się od natarcia wpadającego nań jeźdźca.
Ciekawy Kasztelan wyrwał drzwiczki powozu, — nieznalazł w nim nikogo i zwrócił się wściekle ku oficerowi, który miał na oku Doktora.
Tę właśnie mieszaninę głosów i strzały dosłyszała na polu uciekająca Małgorzata — padła na kolana i modliła się... czy ją przejmowała trwoga, aby ten, który jéj dał życie i z boleścią jéj szukał, nie znajdował się w téj chwili w największém niebezpieczeństwie?
Dolmann, który tak długo nerwistą pięścią powstrzymywał konie, postrzegł, że Rudy Dzik nadaremnie usiłuje zranić Justusa i uczynić go nieszkodliwym i że Fursch leży powalony na ziemi — opanowała go straszna wściekłość i chęć mordu, i zaiskrzyła mu czarne oczy — zacisnął zęby zgrzytając, i za jednym poskokiem dostał się do Eberharda, który pomagał omdlałemu Wildenbruchowi — jego brodata twarz była blada ze wzruszenia. Już ręce jego gorejąc ze wściekłości sięgały do szyi Eberharda, który był do niego plecami odwrócony — miał on sposób, kiedy go opanowała zła żądza, duszenia nieprzyjaciela pięściami, a teraz usłuchał namowy Kasztelana i walka go rozgrzała.
Ale ten, którego miał zamiar zabić, który niósł pomoc swojemu młodemu ranionemu przyjacielowi i rozkazał naprawiającemu lejce Marcinowi pośpieszyć na drugą stronę powozu, zdawał się być nienaruszalnym.
Gdy Dolmann zbliżał do niego wściekłe pięście, odwrócił się jakby go kto wołał, a światło palącéj się jeszcze na boku latarni padło na jego piękne, szlachetne oblicze i majestatyczną postać — oczy jego spokojnie z nagła spoczęły na tym, który już był tak blizko niego i który go zabić zamierzał.
Dolmann cofnął się — poznał Eberharda — jego wściekle drżące ręce mimowolnie opadły, jakby nie miał nad sobą zadnéj władzy.
Ale po drugiéj stronie powozu Marcin w sam czas przyszedł na pomoc młodemu oficerowi — w chwili wzruszenia nie uszło baczności sternika „Germanii,“ że ten oficer nieco się przeląkł, bo mu Kasztelan pchnięciem noża zamordował konia, i szczęściem tylko udało mu się zeskoczyć z upadającego zwierzęcia.
Marcin wpadł na Kasztelana, a Justus na Rudego Dzika.
Wtedy rozległy się głośno ostrzegające słowa Dolmanna:
— Nazad — precz — to nie są ci, których potrzeba!
Doktor bardzo gorliwie powtórzył to wołanie i sam zabrał się do ucieczki.
Eberhard poznał Furscha, który leżał obok Wildenbrucha, ogłuszony uderzeniem pięści Marcina, i chciał tego łotra raz oddać sprawiedliwości, zamierzając umieścić go w powozie razem z ranionym.
Ale w téj chwili konie tak gwałtownie ruszyły popędzone przez Dolmanna, że malarz upadł na poduszki, a Fursch wymknął się z rąk hrabiego.
Powóz potoczył się daléj — Dolmann szybko porwał jeszcze ogłuszonego Furscha, i z tym ciężarem pośpieszył w krzaki — Rudy Dzik broczył krwią gwałtownie — a Kasztelan za to zranił Marcina zadaném mu zręczném pchnięciem.
— Precz — zawołał Dolmann — inaczéj jesteśmy zgubieni!
Łotry teraz uwieczyli w zbliżające się posiłki dla napadniętych i poszli za Doktorem w gęstwinę.
— Niech pioruny zatrzasną! zaklął Marcin śpiesząc za uciekającymi — djabelskie nasienie! a! Dolmann był między nimi!
Głos Eberharda wstrzymał go od dalszego ścigania, wcale bezpożytecznego, bo zbójcy lepiéj obeznani byli z miejscowością, a on nie miał żadnéj broni.
Przytém krew mocno ciekła z jego rany w boku, a może ta rana była i niebezpieczna.
Młody porucznik huzarów wyszedł z kłopotu tylko ze stratą konia, siadł obok Wildenbrucha, powoli i z trudnością przychodzącego do przytomności Wildenbrucha, a Eberhard i Justus, gdy Marcin znowu zajął miejsce na koźle, zbliżyli się do wiejskiego domu.
Znaleźli tam służbę w największém wzruszeniu. Postrzeżono zniknięcie Małgorzaty, i ze światłem przeszukiwano pokoje i ogrody.
Wszystko nadaremnie.
I ta nadzieja w oczach hrabiego de Monte Vero znikła we mgle i nocy...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.