Tajemnice stolicy świata/Tom I/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Było to w dzień Bożego Narodzenia.
Po śniegiem pokrytych ulicach stolicy przechodziły różnorodne wesołe tłumy. Z uszczęśliwionemi twarzami ojcowie i matki nieśli do swoich mieszkań świąteczne drzewka, koszyki z jabłkami i orzechami, tudzież pilnie poukrywane tajemnice. Szeregi chłopców skacząc i radując się biegły na plac zamkowy, do licznie porozstawianych bud, z licznemi pięknemi rzeczami dla młodych i starych, które przechodniom głośno zachwalano.
Od wielu tygodni liczne ręce zatrudniały się przyspasabianiem sobie dochodu na te dni radosne — tam wycinano zielony papier pierzasto, obwijano nim i oklejano piramidki — tam gromadzono zielony mech, dla okrycia ich podstaw — okręcano złotem różne kulki i orzechy — przywiązywano złocone druciki i pstre gałganki do białych szeleszczących pręcików.
Inni przez kilka miesięcy kleili pokoiki dla lalek, domki z ogrodami i osóbkami — inni znowu zabijali setki kotów i spokojnych psów, aby ich skóry ponaciągać na naśladujące naturę z drzewa wyrobione podstawy i ze zwierzętami na targ wystąpić, każdemu mającemu chęć kupna z wielką wymową przedstawiając, że cena dla tego wysoka, iż za futro drogo płacić należało.
Rumiane wyrostki przeciągały z piekielnym wrzaskiem pomiędzy szeregami bud; wszędzie panowało wesołe życie i ruch niezmierny.
Mruczenie wprawionych w ruch małpek, rywalizowało z wesołemi głosami młodych przekupniów, którzy ciągle narzucali się publiczności z nizką ceną swoich gipsowych figurek.
Kupujący i ciekawi napełniali ulice, utworzone przez budy, a zabawki, pierniki i inne podobne rzeczy, wymienione za brzęczącą monetę, coraz bardziéj znikały ze stołów właścicieli bud.
Wieczór świąteczny zbliżał się — był więc wielki czas zaopatrywać się w zamierzone podarki, a sprzedający świąteczne drzewka tyle już zapasu swojego uprzątnęli, że ci, którzy teraz dopiero dostali pieniędzy, nie mieli już w czém wybierać, byleby tylko zapaloném drzewkiem sprawić dzieciom uciechę — na ten wieczór stolica potrzebowała niezmiernych opłat.
W pobliżu tego targu, po za szerokim, żelaznym, posągami ozdobionym mostem, przechodzącym rzekę przerzynającą całą stolicę, leżał wielki zakątkowy cyrkuł żydowski, pełen niezliczonych wązkich, brudnych ulic i placów. W siwych, starych domach, aż do samego ich spodu mieszkało pełno rodzin, a w piwnicach urządzone były składy nieprzyjemnie woniejących handlów odzieży i tym podobnych rzeczy. Brudne dzieci, w nędznych łachmanach, przygarbieni starcy i gadatliwe kobiety o wyrazistych fizyonomiach nieustannie ożywiali ulice.
Nad wielu drzwiami czytano wypisane wielkiemi głoskami, zapraszające wyrazy: „Tu pożyczają na fanty,“ a kto zwiedził często ukryte składy tych handlarzy łachmanami, których piwnice, zaledwie oświetlone, znane były tylko wtajemniczonym, ten wykrywał skarby, których pobytu właściciele i policya od dawna nadaremnie poszukiwali. I nie tylko przechowywacze i lichwiarze pędzili tajemne życie w kryjówkach tego starego wązko-ulicznego cyrkułu, ale nadto złodzieje i złoczyńcy szukali i znajdowali tu bezpieczne schronienia, w których wyprawiali sobie orgie i układali czarne swe plany.
Gdy się ściemniać zaczęło, idąc od klasztornego targu, skręciły na wązką Różaną uliczkę dwie z pozoru podejrzane, jednak nie uderzające osoby, bo ubiór ich i postaci dla tych ulic prawie były przystosowane. Jedną z nich była mała, zgarbiona kobieta. Mimo ciężkiéj zimy, miała na sobie stary słomiany kapelusz z wielkiemi, mocno jéj twarz zasłaniającemi skrzydłami, wypełzłą kraciastą chustkę i wielki, staréj mody, czerwony parasol w ręku.
Obok niéj szedł, zapalczywie rozmawiając, mężczyzna, który zezowato poglądał po stronach i usiłował o ile możności przesuwać się pod cieniem domów, co uważnemu dostrzegaczowi wskazywało, że się czegoś obawia. Ale przeszedłszy kilka kroków po Różanéj uliczce, wprawném okiem przekonał się, że nie widzi żadnych przeszkadzających mu osób. Miał na sobie ciemno-żółty, mocno zapięty pluszowy surducik i stary ciemno-siwy kapelusz, który mocno na twarz nacisnął.
— Za śmiały jesteś Fursch, szepnęła stara zgarbiona, a gdyby cię też poznał kto inny!
— Kto chce dzisiaj dojść do czegoś, musi się odzwyczaić od strachu! I kto inny niż wy możeby mnie także nie łatwo poznał, bo wiesz Pająku, że dosyć jestem stanowczy!
— Coś to jednak nadzwyczajnego wygnało cię na ulice! nie bez ciekawości zarzuciła pani Robertowa.
— Równie jak i jejmość o téj porze nie napróżno drepcesz nogami!
— Zgadłeś — to wstyd! Taka stara i przy moim kaszlu, nawet i w wieczór nie mam spokojności!
— Powiedzcie mi też, co się stało z Małgorzatą, którą wyszachrowaliście u mojéj żony, wy Pająku djabelski? pomruknął Fursch przekonawszy się, że nikt ani przed nim ani za nim nie idzie, i schwycił za rękę nieco przerażoną babę.
— Wyszachrowałam, Furschu? Zapewne żartujesz sobie! zawołała stara; przecięż za nią drogo zapłaciłam!
— Pragnę wiedzieć, gdzie jest ta dziewczyna? No, daléj, daléj, albo źle będzie z tobą!
Baba spojrzeniem przekonała się, że wybrał chwilę, w ktôréj w blizkości nie było nikogo — pomyślała, że gdy zawoła o pomoc, nim ktoś nadbiegnie, już ją zbrodniarz obali na ziemię, a Fursch łatwo ujść potrafi przed ścigającymi, bo siwe, straszne domy nietylko posiadały wszelkiego rodzaju przesmyki, lecz także-miały wyjścia na przyległe ulice.
— Czy chcesz mnie zabić na ulicy, jak psa wściekłego? mówiła powoli i nadsłuchując w nadziei, że się ktokolwiek zbliży z przechodniów.
— Nie zatrzymuj mnie jejmość, ale odpowiadaj, mnie się śpieszy! Gdzie podziałaś dziewczynę?
— Powinieneś wiedzieć o tém; puśćże moją chudą rękę, którą prawie zgniotłeś! Ona jest u bogatego lorda Wooda!
— Widzę, że twoje łakomstwo znowu z ciebie zadrwiło! Co ci zapłacił stary skąpiec? Mogłaś była dostać trzy razy tyle od ojca téj dziewczyny!
— Wiem o tém, ja nic niewarte stworzenie! Ale cicho! Nie mów ani słowa, bo mi się żółć przeleje i gotowam sobie zrobić co złego!
— Lord Wood ma ją u siebie? Kark ci skręcę, jeżeli kłamiesz!
— Czy jeszcze ma, tego nie wiem Furschu, ale jemu ją oddałam!
— Aha! już byłaś u starego, i wiesz bardzo dobrze, że jéj już nie ma, słyszę to z twoich ust!
— Czy chcesz ją ztamtąd wybawić? Ja się od sług nic dowiedzieć nie mogłam, poszepnął Pająk, który bardzo dobrze wiedział, że Małgorzata znajdowała się w wiejskim domu księcia, a teraz miała względem niéj wiele obiecujących zamiarów, bo jéj szambelan von Schlewe w zaufaniu oświadczył, że Małgorzata była ukochaném dzieckiem zamieszkałego przy ulicy Stajennéj hrabiego de Monte Vero.
— Tylko przez litość dla dziewczyny i jéj ojca mówię ci to, i pod warunkiem, że jeszcze dzisiaj w wigilię Bożego Narodzenia — uwiadomisz hrabiego — mówił do niéj baron — on cię za to sowicie wynagrodzi! a hrabia jeszcze dzisiaj pośpieszy do wiejskiego domu, dla zabrania swojego dziecka, rozumie się ciemnym wieczorem!
Wypadało, więc w téj chwili pozbyć się grożącego Furscha, gdy także już wiedział o téj tajemnicy, i o ile możności jak najprędzéj dostać się w niedaleką już ulicę Stajenną. Stara przeklinała niefortunny wypadek, który naprowadził wprost na drogę szalonego zbrodniarza, a wtém spostrzegła, że kilka żydówek wychodzi z przyległych sklepów i przybliża się.
— Ty szatanie babo! mruknął za nią Fursch, puszczając rękę Pająka, który daléj pośpieszył: już godzina szósta, inaczéj nie uszłabyś mi tak na sucho!
W poblizkiéj ulicy Mnichów, na ktôréj znajdował się stary klasztor, teraz na szkołę zamieniony, zabrzmiały w téj chwili wieczornéj dzwoniące brzmienia; grający zegar klasztorny, głośno i czysto co godzina upominający mieszkańców tego cyrkułu, zaśpiewał starą pieśń:
„Zawsze wierny i prawy, aż do grobu chłodnego,
Ani na piędź nie zbaczaj z dróg Boga twojego...
Fursch widząc, że Pająk odchodzi w stronę klasztornego placu, szybko wpadł do jednego domu — drzwi tego domu były szeroko otwarte, tak, iż można tam było wejść bez szmeru. Obok ciemnego korytarza, w którym. się teraz znajdował, był sklep, do którego można się było dostać przez drzwi szklane, umieszczone tuż przy drzwiach głównych. Nad niemi wisiał stary szyld, z zardzewiałym, sztywnym napisem; „Handel odzieży Schallesa Hirsza.“
Fursch znał dokładnie wnętrze tego nizkiego i nieco zapadłego starego domu. O kilka kroków za drzwiami nie mógł już widzieć ręki przed oczami; lecz na pewno szedł po stromych, brudnych schodach, które wkrótce przy ścianie zaprowadziły go na wyższe piętro, zamieszkane przez Schallesa Hirsza, właściciela domu, a potém dostał się do drzwi, niewątpliwie prowadzących na podwórze. Były one ciągle zamknięte i opierały się wszelkim wysileniom niewiedzących jak je otworzyć.
Fursch przeciwnie zapewne należał do uprzywilejowanych, bo otworzył je sobie, nastąpiwszy na żelazną podkowę, tuż pode drzwiami na progu przybitą.
W przestrzeni, która się przed nim otworzyła, panowała głęboka ciemność, lecz gdyby o tém nie wiedział, to śniegiem pokryte kamienie i zimne, wilgotne powietrze, które go owiało, byłyby go ostrzegły, że się znajduje w odkrytém miejscu, a więc na podwórzu domu, którego drzwi za nim się zamknęły. Śnieg sprawił, że gdy się oko nieco do ciemności przyzwyczaiło, można było rozpoznać i rozróżnić zarysy tego podwórza.
Otoczone czterema ścianami, wyglądało jak więzienie. Z przodu zasłaniał je domek opatrzony małemi, nizkiemi oknami, po bokach wysokie sąsiednich domów ściany bez okien, a z tyłu stary siwy budynek, podobny do stajni lub wozowni, bo u dołu i u góry mający tylko małe otwory dla przewiewu powietrza.
Fursch zbliżył się do tego budynku, i gdy się dostał do grubo wyciosanych, starych, ciemnych drzwi jego, i znalazł je zamknięte, spojrzał w dół ku suterenom, w których jak w piwnicach, znajdowały się małe, żelazną kratą opatrzone, podobne do okien otwory.
Nic się w nich nie świeciło, a jednak w tych zagłębionych przestrzeniach musiał się ktoś znajdować, bo Fursch przystąpił do najbliższego otworu i w krótkich przerwach zapukał po trzykroć w małe jego szyby. Potém przyłożył ucho do dolnéj ściany, i teraz dopiero usłyszał głuchy szmer, niby głosy, ale to było tak niepewne, że obcy mógł to łatwo wziąć za szmer podziemnéj wody.
Fursch po krótkiéj przerwie zapukał jeszcze raz, w podobnych jak pierwéj przerwach — i teraz przez mocno zasłonione i zabite otwory błysnęło mu na podwórze jakieś niepewne światełko.
— Ona idzie, mruknął zadowolony, blady, do drzwi cofający się Fursch, i usunął nieco z czoła swój stary siwy kapelusz i odpiął żółto-ciemny surdut, jakby potrzebował lepiéj się przedstawić: idzie czarna łotrzyca, dzika Estera!
Gdy Fursch odpiął surdut, można było postrzedz, że miał pod nim bardzo elegancką, czarną jedwabną kamizelkę, a na niéj zawieszony ciężki, błyszczący złoty łańcuszek.
Ciche, zaledwie dosłyszane kroki zbliżyły się do drzwi, przy których stał Fursch.
— Kto puka? spytał głos kobiecy.
— Ten, którego oczekujesz, Czarna Estero, otwieraj!
Ostrożnie odsunięto rygiel, drzwi otworzyły się pod naciskiem zewnątrz stojącego, skrzypiąc obróciły się na zawiasach, i ukazała się dziewicza postać ze świecą w ręku, w ponurym, krętym korytarzu stojąca!
Czarna Estera była córką Schallesa Hirsza i niebezpieczną sprzymierzoną najzręczniejszych oszustów. Jéj matka Sara była siostrą znanego Ikesa Salomona z Londynu, który należał do najstraszliwszych i znanych ze swoich bogactw przechowywaczów wszelkich czasów. Ikes Salomon umarł w późnym wieku, ale jego synowie prowadzili daléj handel towarami we wszystkich krajach kradzionemi i zostawali w ciągłych stosunkach z Schallesem Hirszem. Władze dotychczas nie wpadły na ślad jego postępowania, a raczéj ponieważ umiał zręcznie kierować interesami, miały go za jednego z wielu tandeciarzy na wielką skalę, wysyłających odzież przez Anglię do Ameryki.
Schalles Hirsz, aby usunąć od siebie wszelkie podejrzenie, był przymuszony dać skryty pobyt w swoim domu owéj prześladowanéj części swoich przyjaciół handlowych, którzy należeli do najniebezpieczniejszych złoczyńców, wiedział przeto, że robi jeszcze lepsze interesa, bo zagrożeni często cały dochód ze swoich nocnych wycieczek zostawiali u niego za to wyborne schronienie. Czarna Estera grała przytém rolę gospodyni, a że była równie chytra jak łatwa do wszelkich zdrożnych zamiarów, więc z podziwienia godną zręcznością i zachwycającym skutkiem podżegać umiała.
Tylekroć wspomniana Czarna Estera, którą liczni bywalcy w Emsie, Wiesbadenie i Baden-Badenie, może z trudnością sobie przypomną i poznają, bo w zachwycającéj tualecie, latem w towarzystwie zręcznych oszustów zwiedzała kąpiele i łatwowiernych rozmiłowywała, a starych panów zwykle rabowała — tu zaś jako dzika łotrzyca, teraz nam się ukazuje. Nie dziw, że ją nazywają nieprzezwyciężoną.
Czarna Estera jest słuszna i wysmukła. Czarną, obciśle przystającą suknię, która wykazuje jéj piękną tuszę i gładkie jak marmur łono, u dołu w koło podpięła dla oszczędności; z pod tych podpięć widać czerwoną spódnicę i czarowue, małe, w ładne trzewiki ubrane nóżki. Na jéj pięknie ukształcone, białe barki spadały bujne, czarne loki, z pod których wyglądały małe prześliczne kolczyki. Oczy ma wielkie i mocno ciemne — spoczywa w nich dziwnie potężny ogień, coś nakształt pożerającego żaru, którym słyną kobiety Wschodu, i który się przemienia w rozkoszny połysk, gdy chcą wzbudzić lub uczuwają miłość. Przytém ma twarz delikatnie przezroczystą i bladą, delikatną i małą, pięknie wykrojoną ręką, ma pełne usta mocno nasyconej purpurowéj barwy.
Gdy Fursch zbliżył się do niéj, podała mu małą, białą rękę.
— Witam, poszepnęła z tak tajemnie poufnym uśmiechem i tak ułudną miną, że nawet człowiek kardynalnéj cnoty na ten widok uczułby się pokonanym.
Fursch zamknął drzwi i zasunął, a potém chciał objąć ramieniem piękną Esterę — ale ona zręcznie się wywinęła i z broniącym się uśmiechem lekko poskoczyła naprzód po starych i nierównych deskach podłogi, wołając na idącego za nią Furscha: „Już dawno oczekują pana, nie zatrzymuj się pan.“
I znikła za staremi schodami, prowadzącemi na wyższe piętro, a potém bardzo zręcznie wstąpiła na drabinę, po ktoréj przez czworoboczny otwór w podłodze schodziło się do dolnych przestrzeni.
— Kto idzie ostatni, musi przykrywać! zawołała obojętnym tonem, który brzmiał jakby nie dbała o idącego za nią — bo pozorne niedbalstwo obok piękności stanowiło jéj najniebezpieczniejszy przymiot.
Skakała z zapaloną świecą ze szczebla na szczebel, tymczasem Fursch schodził za nią po drabinie, a potém stojąc na niéj zamykał zapadające drzwi.
Gdy oboje uczuli pod sobą twardą ziemię, znaleźli się w piwnicy oszczędnie oświetlonéj przez czerwonawą i niepewnie błyszczącą świeczkę, którą przyniosła Estera, gdzie jak w wielu gospodarstwach, dla podwyższenia obojętności téj kryjówki, nagromadzone były kartofle i inne płody polne; tylko szmer głosów i trącanie się pełnemi piwa szklankami, dochodzące z odległego i w ciemności pogrążonego kąta téj piwnicy, wskazywały cel téj przed okiem głęboko ukrytéj przestrzeni.
Gdy Fursch idąc za Czarną Esterą, miał czas z upodobaniem przypatrzyć się jéj ładnym nogom i zbliżał się do ciemnéj części, zkąd dochodziły go głosy coraz wyraźniejsze, Estera stanęła nakoniec przed wysoką wystawą z desek nakształt szafy ustawioną, opatrzoną pułkami, na których ustawione były stare puste wazony od kwiatów i kilka butelek. Tylna ściana téj otwartéj szafy tworzyła drzwi do drugiéj części piwnicy, a cały przyrząd z desek obeznani z nim mogli wcisnąć w dobrze ukryte kąty, tak aby w razie nagłego najścia na dom mogły tworzyć niewinną szafę, po za którą nikt nie mógłby się domyślić przedłużenia piwnicy.
Piękna Estera zręcznie otworzyła te wybornie zastawione drzwi — ciężki, nieprzyjemny zaduch razem z dymem tytuniowym i wódczanym wyziewem buchnął na nią i na stojącego za nią Furscha z przestrzeni rozwidnionéj jedną świeczką, w ktôréj w koło stołu siedziały cztery znane nam już osoby przy butelkach i kieliszkach. Szło tam dzielnie, — Rudy Dzik, który niedawno z jednym towarzyszem sklep jedwabny nocną porą bardzo skutecznie nawiedził, traktował przyjaciół swoich winem, które niewątpliwie także pochodziło z kradzieży, bo było dobre, a Czarna Estera nie za nadto drogo za nie kazała sobie płacić.
— Hurra! przecięż jesteś, zawołał Kasztelan, którego widzieliśmy już dawno przybywającego z ostrzeżeniem pod Białego Niedźwiedzia, postrzegając wchodzącego Furscha. Ciebie jeszcze nam brakowało; w nocy będziemy mieli cokolwiek do roboty!
Chłop, który powstał z drewnianego stołka i byłemu kancelliście podał prawie olbrzymią rękę, nie był rosły, ale jak pień zbudowany. Nie miał ani brody, ani faworytów, a podbródek miał nadzwyczaj tęgi i dobrze utuczony, ciemno blond włosy, krótko ostrzyżone, oczy bez wyrazu. Nosił starą czapkę, brudną bluzę ze starych należności do jego dawnego ślusarskiego rzemiosła, a w ręku trzymał kufel pełen wina, którego o ile się zdawało wypuścić nie chciał.
Rudy Dzik, właśnie zajęty nalewaniem, wyglądał dzisiaj jak dandy, — nawet rudą brodę na czarno umalował, a włosy mocno wypomadował.
Przy nim siedział, błogo uśmiechnięty, obrzmiały Doktor, a naprzeciwko czarnobrody Dolmann, który głowę podparł oburącz, tak, że zajął znaczną część stołu, gdy skierował wzrok na wchodzącego Furscha i łotrzycę, która zamykała drzwi od szafy z nigdy niezaniedbaną ostrożnością W téj podziemnéj przestrzeni nie było więcéj żadnego okna, żadnego przystępu, a jéj niegdyś pobielane ściany, teraz od wilgoci, dymu i wieku brudno posiwiały.
— Czy jeszcze nie wisisz na szubienicy? śmiejąc się zapytał Doktor przystępującego do stołu Furscha. — Czarna Estero, krzesło i szklanka dla pana nocnego wójta — każdego dnia myślę, że cię już nie obaczę!
— Pierwéj mi oberznierz nos i wyłupisz oczy — jeżeli ja zadyndam, przyjdzie i na was wszystkich koléj!
Rżący ryk zadowolenia i huczny śmiech, jak wesoły dowcip wynagrodził to przyjacielskie zapewnienie Furscha, który nim łotrzyca przyniosła piątą szklankę, kufel Rudego Dzika silnym pociągiem wypróżnił.
— Niewiele mamy czasu do stracenia, siadając oświadczył Kasztelan; ale pierwéj musimy przypatrzyć się ostatniéj kropli tych dwóch butelek; pójdź, Fursch.
I trącił się z nim, który jakoś szczególnie przypatrywał się Esterze.
— No, gadajże nareszcie! zawołał zniecierpliwiony Dolmann. Zamówiłeś nas tutaj, a dotąd nie powiedziałeś, o co chodzi!
— Jesteśmy razem — ja dwa razy powtarzać się nie lubię, rzekł Kasztelan wyjmując z pod bluzy kartkę, czy list; chodzi o małą czynność, z powodu któréj o godzinie dziewiątéj mamy się udać na zasadzkę!
— To znowu jakiś obstalunek; a pieniądze masz? przerwał Rudy Dzik.
— Pieniądze będą dopiero po spełnionym czynie, oświadczył Kasztelan; dzisiaj ludzie nie tacy głupi, aby z góry płacili!
— Rzecz wydaje mi się niepewną! Czy chcecie waszą skórę wynieść na targ bez gwarancyi? zapytał Doktor. Co do mnie, nie myślę uczynić tego!
— To zostań sobie, ty nadęty pęcherzu, ty i tak na nic się nie przydasz! zawołał gwałtownie Kasztelan zrywając się; jest nas i tak czterech, to tylko napad. Słuchajcie, jak rzecz brzmi! Dzisiaj wieczorem pomiędzy dziewiątą a jedenastą godziną, jeden pan konno albo powozem przejeżdżać będzie przez topolową aleę. Być może, iż będzie miał jednego lub dwóch towarzyszy. Odwiedzi on potajemnie dom wiejski, leżący na końcu téj alei po prawéj stronie. Tak brzmi list! skończył kasztelan i złożył list.
— Tam coś więcej napisano na téj kartce, utrzymywał Rudy Dzik; nie szachruj że z nami!
— No tak, jest więcéj, że ten pan jest bogaty i będzie miał przy sobie wiele pieniędzy! Plan już ułożyłem! Dolmann i Rudy Dzik pochwycą konie za cugle i zatrudnią stangreta albo masztalerza, Doktor będzie na straży, a Fursch i ja postaramy się o resztę — o północy możemy być znowu u pięknéj Estery, i sądzę, że nie z pustemi rękami!
Kasztelan trącił potajemnie siedzącego obok siebie Furscha, aby mu dać znak, że są jeszcze zupełnie inne okoliczności, które mu późniéj objawi, i nalegał, by pili.
Jeszcze raz trącono się szklankami — goście Czarnéj Estery wesoło żartując wypili za powodzenie napadu, który razem téj nocy wykonać zamierzali — tylko Dolmann milczał i z niedowierzaniem poglądał na Furscha, którego niechętnie widział, i na Kasztelana, który coś ukrywał.
Rudy Dzik włożył swój kalabryjski kapelusz i zanócił jakąś łotrowską piosenkę, a Doktor zrozumiał teraz, że ta noc coś przynieść może.
— Wy trzéj ruszajcie naprzód, ja i Fursch idziemy za wami, powiedział Kasztelan; w alei zejdziemy się wszyscy w krzakach, na lewo od niéj tuż przy wiejskim domu znajdujących się; są gęste, a drzewa bardziéj je jeszcze zacieniają. Czy macie broń przy sobie?
— Pytasz o drogę? szyderczo odparł wybladły Rudy Dzik.
— O tobie, ja wiem, ale idzie mi o Doktora — ale idźcie już, idźcie! Już wielki czas, a bądźcie ostrożni!
Dolmann, Doktor i Rudy Dzik wstali ze starych stołków i wyszli, przeprowadzeni przez Czarną Esterę, która z ostatnim w dodatku do pieniędzy, jakie jéj doręczył, słowami swawolnie żartowała, bo rękami nie wolno było jéj dotykać, ale gawędzić z nią i patrzeć na nią mogli rozmaici goście, — udawała, że jako niosąca świecę, chce pierwsza wejść na drabinę, lecz przestąpiwszy kilka szczebli, gdy Rudy Dzik chciał iść za nią, zeskoczyła zręcznie i śmiejąc się, tak, że świeca od cugu tylko co nie zagasła, aby z grzeczném poruszeniem ręki ustąpić gościom pierwszeństwa.
Kiedy Kasztelan pozostał sam w piwnicy ze swoim przyjacielem Furschem, a dochodzący śmiech przekonał go, że inni oddalili się, szeroka twarz jego przybrała poufną i poważną minę.
— To tak łatwo nie pójdzie, jak oni sobie myślą, rzekł; bo ten, na którego napaść mamy, ma posiadać djabelską siłę. Dla tego myślę, że interes dzisiaj nie uda się, a on jest niezmiernie bogaty!
— Jak się on nazywa? zapytał Fursch patrząc z podełba.
— Powiem ci to w zaufaniu — jest to hrabia Eberhard de Monte Vero.
— Eberhard de Monte Vero? powtórzył Fursch, a oczy jego nagle zabłysły.
— Czy znasz go?
— Prawie znam!
— Ta późna przejażdżka nie jest zapewne bez celu, to zapewne jakieś porwanie lub coś podobnego!
— Porwanie? — a do kogo należy wiejski dom za aleą?
— Do księcia Waldemara!
— Hm, mruknął Fursch myśląc i osłupiałe patrząc przed siebie: teraz ta sprawa zaczyna bawić mnie! Głupi byłeś, żeś wszystkim o tém gadał — mniemam, że byłoby lepiéj, gdybyśmy ten interes byli sami załatwili!
— Tak z razu chciałem, ale późniéj dowiedziałem się od Kulawego Karola, z którym uczyłem się ślusarstwa i którego siostra służy w zamku, że ten hrabia jest nadzwyczaj silny, i że oprócz murzyna, towarzyszy mu zawsze jeszcze silniejszy służący! Jeżeli porachujemy jeszcze stangreta, będzie cztery osoby — a to dla nas za wiele, moglibyśmy karki pokręcić!
— Hm, — a gdyby tak tego Eberharda i jego towarzyszy udało się zrobić nieszkodliwymi?
— To podzielimy się z tamtymi tém co będzie do podziału i pożegnamy ich — będzie już wtedy około jedenastéj — o dwunastéj możemy zajść na ulicę Stajenną, przy ktôréj leży pałac hrabiego — tam znajdziemy tylko kilku służących, i łatwo zdołamy oddać im wizytę! Nagroda będzie niemała, bo ten Monte Vero podobno cały dwór przewyższa swojemi drogiemi kamieniami i bogactwem!
— Widać, żeś dobrze o wszystkiém uwiadomiony!
— Trzy czarne brylanty podarował królowi; do pioruna, Furschu! aż mi ślinka do ust idzie, gdy pomyślę o domu na Stajennéj ulicy!
— Wołałbym tego Eberharda schwytać dopiero gdy będzie wracał z wiejskiego domu.
— Stracilibyśmy przez to na czasie.
Czarna Estera wróciła do piwnicy.
— Czy byłaś na ulicy? spytał Fursch.
— Tam cicho i spokojnie, ludzie siedzą w izbach, zrobiło się zimno i burzliwie, a w nocy będzie śnieg padał!
— Zatém chodźmy, pożegnaj odemnie starego Schallesa i Sarę!
Kasztelan mocno nacisnął czapkę na czoło, Fursch zapiął surdut.
Czarna Estera poświeciła im i otworzyła drzwi — ostrożnie wyjrzała na ulicę, zanim wypuściła dwóch złoczyńców — ale nie widać było żadnego strażnika, żadnego sąsiada.
Czarna Estera obu swoim ostatnim gościom życzyła dobrego powodzenia i zamknęła dom za nimi, a Kasztelan i Fursch pośpieszyli przez labirynt uliczek do swojego celu.