Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział XLVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVI.
FURENS AMORIS.

Już zachodziła noc, kiedy Rudolf pojechał do notarjusza.
Skrzydło domu, w którem mieszka Jakób Ferrand, pogrążone jest w zupełnej ciemności. Wiatr wyje. Deszcz pada. Podobnież wiatr wył i deszcz padał owej nocy, kiedy Cecylja, nim nazawsze wyszła z domu notarjusza, rozogniła zwierzęcą jego namiętność aż do szaleństwa.
W sypialnym pokoju, słabo oświeconym, Ferrand, lekko ubrany, spoczywa na łóżku; rękaw od koszuli zakasany, krwią splamiony i obandażowana ręka dają poznać, że Polidori niedawno puszczał mu krew.
Włoch, stojąc w głowach łóżka, niespokojnie przypatruje się swojemu wspólnikowi.
Nic obrzydliwiej strasznego nad twarz Jakóba Ferrand, pogrążonego w sennem odrętwieniu, następującem zwykle po gwałtownych przesileniach choroby; twarz tę okrywa sina bladość; wychudzenie doszło ostatnich granic; powieki już spuchnięte, krwią zabiegłe, tak nabrzmiały, że sterczą, jak dwa globy czerwonawe wśród trupiej bladości lica.
— Jeszcze jeden równie gwałtowny paroksyzm choroby jak teraźniejszy, a zginął, — rzekł Polidori do siebie. — Areteusz mówi, że większa część ludzi, dotkniętych tą dziwną i straszną chorobą, umiera prawie zawsze siódmego dnia, a dziś szósty dzień, jak piekielna kreolka zapaliła w tym człowieku niezagasły ogień, co go pożera. Straszna choroba! straszna! Koleją w każdym z organów powoduje okropne fenomeny, których nauka nie umie tłumaczyć. Naprzykład tylko co słuch Ferranda był tak nie do uwierzenia czuły, że słowa przeze mnie szeptane jak mogłem najciszej, rozdzierały mu ucho. Skarżąc się, mówił, że czaszka jego jest dzwonem.
Polidori, lubo zuchwały zbrodniarz, jednak był przesądny; ogarnęły go czarne przeczucia; wycia burzy, które same jedne zakłócały ponurą ciszę nocną, przejmowały go strachem, któremu nadaremnie chciał się opierać.
— Teraz, — rzekł schylając się nad nim, — powieki jego nabiegają krwią, powiedziałbyś, że krew spalona przypływa do nich i w nich zbiera się. Jak niedawno organ słuchu, tak teraz znowu organ wzroku okaże jakieś nadzwyczajne zjawisko. Co za męczarnie! jak długo trwają; jaka w nich rozmaitość.
Na dworze wicher wzmagał się.
— Jaka burza! — rzekł Polidori, padając na krzesło i zakrywając twarz rękoma. — Co za noc, co za noc, — po długiem milczeniu rzekł znowu, — nie wiem, czy książę świadomy piekielnej potęgi wdzięków Cecylji i gwałtownych namiętności Jakóba, przewidział, że w człowieku tak silnej woli, tak silnej budowy ciała, niezaspokojona namiętność rozwinie okropną chorobę, której padł ofiarą, ale takiego skutku należało się spodziewać, on musiał nastąpić. Ileż to wypadków! Jaki łańcuch zdarzeń wtrącił mnie w dzisiejsze moje poniżenie! mnie, co spodziewałam się zniewieścić księcia i zrobić z niego narzędzie posłuszne mojej woli, mnie, co z nauczyciela miałem zostać ministrem. Aż nakoniec dziś jestem stróżem więzienia mojego wspólnika. — Polidori zadumał się i wspomniawszy Rudolfa, rzekł do siebie — lękam się księcia i nienawidzę go, ale muszę, drżąc, chylić czoło przed jego wyobraźnią, przed jego silną wolą, która zawsze wybiega poza granicę dróg znanych. O, tak, książę jest nieubłagany. Tysiąc razy lepiej byłoby dla Ferranda, gdyby głowę poniósł na rusztowanie; mniej by cierpiał, gdyby go spalili żywcem, wpletli na koło. Widząc jego męki, zaczynam lękać się końca, jaki mnie czeka. Co się ze mną stanie, co przeznaczono mnie, wspólnikowi Jakóba.
Burza srożyła się na dworze z całą wściekłością; komin stary, popękany, obalony gwałtownością wichru, spadł na dach i na dziedziniec z hukiem grzmotu.
Jakób Ferrand, nagle zbudzony z sennego odrętwienia, poruszył się na łóżku.
Strach mimowolny coraz ’bardziej ogarniał Polidoriego.
— Nie wierzę w żadne przeczucia, — rzekł — ale noc ta zdaje się wróżyć jakieś nieszczęście.
Głuchy jęk notarjusza zwrócił uwagę Włocha.
— Polidori, — szepnął Jakób Ferrand, nie otwierając oczu; — Polidori, co to za hałas?
— Komin spadł z dachu, — odpowiedział Polidori cichym głosem, lękając się urazić słuch chorego — straszny huragan wstrząsa całym domem, noc jest okropna.
— Teraz głos twój dochodzi moich uszu, nie nabawiając mnie tak srogich mąk jak przed chwilą, bo przy najmniejszym szmerze zdawało mi się, że piorun bije w mojej czaszce, a jednak wśród hałasu, wśród tego huku, wśród tych niewypowiedzianych cierpień, rozróżniłem namiętny głos Cecylji, który mnie przyzywał.
— Ale, szalony człowieku, powiadam ci, te właśnie myśli są przyczyną mąk twoich. Choroba twoja nie jest niczem innem, jak namiętnością zmysłową, rozdrażnioną do najwyższego stopnia. Raz jeszcze mówię ci: wyruguj z głowy te obrazy rozkoszy, albo umrzesz!
— Wyrugować te obrazy! — zawołał Jakób Ferrand z zapałem, — o nigdy! nigdy! Tego tylko lękam się, że myśl moja znużona nakoniec, nie zdoła ich więcej wywołać. Cecylja, szatan, którego kocham i przeklinam, ukazuje się oczom moim.
— Jakóbie! — słuchaj, słuchaj mnie! Miej litość nad sobą — zawołał Polidori zalękniony. — Przed chwilą, wszak wiesz, zdawało ci się także, że słyszysz rozkoszny śpiew kobiety, i słuch twój nagle dotknięty został straszliwym bólem. Strzeż się!
— Daj mi pokój, — wykrzyknął notarjusz niecierpliwie i gniewnie, — daj ani pokój! Na co słuch, jeśli nie po to, żeby ją słyszeć, na to wzrok, żeby ją widzieć?
— Ale tortury, jakie potem musisz znosić, nędzny szaleńcze!
— Narażę się na tortury dla cienia, jak narażałem się na śmierć dla rzeczywistości. Wreszcie, o co idzie? ten obraz gorejący starcza mi za rzeczywistość. O, Cecyljo! jakżeś piękna, wiesz dobrze, potworze, że mnie czarujesz, pocóż ta piekielna zalotność, co mnie rozżarza, furjo! czy chcesz, żebym umarł? — wołał notarjusz obłąkany.
— Co ci jest? — zapytał Polidori zdziwiony.
— Zgaś to światło, blask jego zbyt wielki, nie mogę go znieść, razi mnie.
— Co mówisz? — rzekł Polidori ze wzrastającem zdziwieniem, — jedna tu tylko lampa, nakryta daszkiem, słabo świeci.
— Oślepłem! palące światło przenika mi przez zamknięte powieki, pali mnie, pożera. A! teraz ręce mnie trochę od niego zasłaniają! Ale zgaś lampę, jej piekielny blask jest mi nieznośny.
— Ani wątpić, — rzekł Polidori, — wzrok jego nabył teraz czułości niepojętej, jaką miał przed chwilą zmysł słuchu, zginął. Puszczenie krwi w tym stanie zabiłoby go natychmiast. Niema ratunku.
Znowu przeraźliwy, straszliwy krzyk Jakóba Ferrand rozległ się po izbie.
— Okrutniku! zgaśże lampę; jej blask ognisty przenika moje dłonie, widzę jak krew obiega w żyłach, daremnie ściskam powieki z całej siły, światło, jak lawa paląca, przenika je. Ach, co za męki.
Polidori przestraszony gwałtownością paroksyzmu, spiesznie zgasił lampę. Obaj znajdowali się w zupełnej ciemności. Wtem, na ulicy zaturkotał powóz i stanął u bramy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.