Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział XLVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVII.
WIDMA.

Gdy zupełna ciemność zajęła pokój, w którym notarjusz znajdował się z Polidorim, srogie boleści Jakóba Ferranda uśmierzyły się powoli.
— Dlaczego tak długo ociągałeś się ze zgaszeniem lampy? — spytał notarjusz. — Czy chciałeś, żebym wycierpiał piekielne męczarnie? Co za bóle, o Boże! co za bóle!
— Czy ci teraz lżej?
— Doświadczam jeszcze mocnego palenia, ale to nic w porównaniu z tem, co czułem przed chwilą.
— Ostrzegam cię jednak: skoro tylko wspomnienie tej kobiety pobudzi którykolwiek z twoich zmysłów, prawie natychmiast zmysł ten okaże straszne zjawiska, niepojęte dla nauki. Ponieważ przywiązany jesteś do życia, jakkolwiek jest ono nędzne, pamiętaj więc, powtarzam ci, skończysz podczas jednego z tych gwałtownych paroksyzmów, jeżeli jeszcze go wywołasz.
— Dbam o życie, bo wspomnienie Cecylji jest mojem życiem.
— Dokąd idziesz? — rzekł nagle Polidori, słysząc, że Jakób Ferrand wstaje.
— Idę do Cecylji.
— Nie pójdziesz, trzymam cię, nie puszczę, — rzekł Polidori, chwytając notarjusza za ramię.
— Cecylja jest na górze, czeka na mnie, poszedłbym przez ogień, żeby się do niej dostać. Puszczaj mnie. Ona mi powiedziała, żem ja jej stary tygrys, strzeż się, mam ostre pazury.
— Nie wyjdziesz stąd, prędzej przywiążę cię do łóżka jak szaleńca.
— Polidori, słuchaj, jam nie szalony, wiem dobrze, że Cecylja materjalnie tam się nie znajduje, ale dla mnie widma wyobraźni tyleż znaczą, co rzeczywistość.
— Nie wyjdziesz, bezpieczeństwo własne nie pozwala mi wypuścić cię, muszę cię zatrzymać.
— Więc ja muszę cię zabić.
Nagle Polidori krzyknął.
— Zbrodniarzu, raniłeś mnie w rękę, ale dłoń osłabiona zadała mi tylko lekką ranę, nie wymkniesz się.
— Rana twoja śmiertelna, zadałem ci ją zatrutym sztyletem Cecylji, zawsze nosiłem go przy sobie. Niedługo zaczekasz na działanie trucizny. A! puszczasz mnie przecie, na co mnie zatrzymywałeś? Umrzesz, a ja idę do Cecylji, — dodał Ferrand, omackiem w ciemności szukając drzwi.
— O! jęczał Polidori, — ramię mi drętwieje, obejmuje mnie chłód śmiertelny. Ratujcie, — zawołał zbierając siły, — ratujcie, umieram!... — I padł na ziemię.
Trzask szklanych drzwi, otworzonych w oddaleniu tak gwałtownie, że kilka szyb wyleciało, donośny głos Rudolfa i spieszne kroki kilku osób, zdawały się odpowiadać rozpaczliwemu krzykowi Polidoriego.
Jakób Ferrand, znalazłszy nakoniec wśród ciemności drzwi, prowadzące do przyległego pokoju, otworzył je i wpadł, trzymając w ręku niebezpieczny sztylet.
W tejże chwili, z przeciwnej strony, wbiegł Rudolf, pałający gniewem i zemstą.
— Potworze! — krzyknął idąc do Ferranda, — zabiłeś moją córkę! Teraz... — książę nie skończył, cofnął się przerażony.
Powiedzianoby, że słowa jego raziły Ferranda jak uderzenie pioruna.
Rzucając sztylet i obiema dłońmi zasłaniając oczy nędznik padł twarzą na ziemię z rykiem boleści, w którym nie było nic ludzkiego.
W ciemnym pokoju, w którym dotąd zostawał, bóle wzroku uśmierzyły się, ale, gdy wszedł do komnaty mocno oświetlonej pełnym blaskiem słońca, wróciły straszne bóle, niepodobne do wytrzymania.
Przerażający był widok konającego człowieka, co wijąc się w gwałtownych konwulsjach, szarpał paznogciami posadzkę, jakby chciał w niej wydrapać dziurę, gdzieby się skrył przed męką, jaką mu sprawiało działanie światła.
Rudolf, jeden ze służących jego i odźwierny domu, stali w osłupieniu.
Pomimo słusznej nienawiści, książę doznał przelotnego uczucia litości dla niesłychanych cierpień Jakóba Ferrand i kazał zanieść go na sofę.
Bliski skonania, przypomniał sobie jeszcze, że Cecylja nazwała go swoim tygrysem i nieprzerwanie w bredzeniu nazwisko to powtarzał.
Wyobrażał sobie, że jest tygrysem, a wściekły i chrapliwy krzyk, zgrzytanie zębów, konwulsyjne ściąganie muskułów czoła i twarzy, wzrok ognisty, nadawały mu niekiedy jakieś przelotne podobieństwo do tego dzikiego zwierza.
— Tygrys, tygrys jestem, — powtarzał głosem przerywanym, skulony w kącie pokoju, — tygrys jestem. Ile krwi! poszarpane trupy w mojej jaskini! Gualeza, brat tej wdowy...
Rudolf i inni świadkowie tej sceny stali nieporuszeni, w milczeniu jakby zostawali pod brzemieniem okropnego snu.
— Ach tak, Ludwika Morel, znam ciebie, — odezwał się znowu Ferrand. — Cóż mi ona daje? Głowę swoją, uciętą przez kata? ta głowa na mnie patrzy, mówi do mnie, sine wargi ruszają się, przyzywają mnie. A ta druga, kto jest? Jakóbie, jam księżna Lucenay, patrz na mą kibić, na mój uśmiech, na moje zuchwałe oczy, chodź ze mną, chodź! A tamta, co się do mnie zwraca? Cecylja! Cecylja! Piekło z wami! idę! — wykrzyknął Jakób Ferrand, podnosząc się i wyciągając ręce ku widziadłom, ale natychmiast znowu padł nawznak, bez ruchu, oczy wystąpiły na wierzch, okropne konwulsje wykrzywiały mu twarz.
Zbrodniarz konał wśród ciągłych widziadeł szepcząc.
— Noc ciemna, mary, ogniste szkielety, obejmują mnie, chwytają, ciało moje goreje, Cecyljo!
Takie były ostatnie słowa Jakóba Ferrand.
Rudolf, strachem przejęty, wyszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.