Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział LIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIX.
RĘKA OPATRZNOŚCI.

Szuryner znalazł się wśród gęstego tłumu pospólstwa, które, wychodząc z przedmiejskich szynkowni, skupiało się przy rogatce Charenton, aby potem stamtąd zalać bulwar św. Jakóba, gdzie miała się odbyć egzekucja. Chociaż był już jasny dzień, zdala jednak grzmiały jeszcze muzyki szynkowne.
Trzebaby mieć pędzel malarza pełnego fantazji jakim był Rembrandt albo Callot, żeby skreślić dziwaczny okropny obraz tej tłuszczy. Wszyscy prawie, mężczyźni, kobiety i dzieci, byli w starych ubiorach maskaradowych; ci, których nie stać było na taki przepych, uczepili przynajmniej na sukniach łachmany krzyczącego koloru; kilku młodych chłopaków ubrało się w suknie kobiece, podarte, zabłocone; a wszystkie twarze, spodlone rozpustą i występkiem, pijane, błyszczały dziką radością na myśl, że po nocy spędzonej na wszetecznej brudnej zabawie, będą świadkami ścięcia dwóch kobiet, dla których rusztowanie stało gotowe.
Tłuszcza ta, składała się z bandytów i kobiet, złego życia, wyrzutków ludności paryskiej, którym codziennego chleba dostarczały jedynie występek i zbrodnia.
Szuryner popychany, unoszony od tłumu, oparł się o mur jednej z szynkowni, i przez otwarte okno, kiedy brzmiąła ogłuszająca muzyka, obaczył dziwaczną scenę.
W dolnej sali domu, wzdłuż murów, stały ławy i stoły, okryte resztkami biesiady; wszędzie stłuczone talerze, powywracane butelki; na środku kilka par maskowanych tańczyło zapamiętale. Szuryner zwrócił uwagę na dwóch tancerzy, odznaczających się od reszty huczną, szaloną, wściekłą wesołością; jeden przebrany był za niedźwiedzia; całą twarz okrywał mu kaptur włochaty, zrobiony ze skóry czarnej owcy; dziury wycięte dla oczu, i szeroka szpara przy ustach, dozwalały mu widzieć, mówić i oddychać. Był to Mikołaj Marcjal, zbiegły z więzienia, syn wdowy, brat Tykwy, dla których rusztowanie wznosiło się o kilka kroków... Namówiony do takiego postępku ohydnej nieczułości, bezczelności zuchwałej, przez towarzysza, zakamieniałego bandytę, także zbiegłego, nędznik śmiał pod maską podzielać ostatnie zabawy karnawału z rozhukaną tłuszczą, co go otaczała.
Naprzeciw niego tańczył mężczyzna wysoki, chudy; ten sadzą posmolił sobie twarz i jedno oko zasłonił szerokim czarnym plastrem; cały dół twarzy owinął dużą chustką czerwoną; tańczył z wielką energją, był to Szkielet.
Znajoma nam gospodyni szynkowni pod Białym Królikim siedziała na ławie, pilnując chustek i salop tancerek; Kulas, syn Czerwonego Janka, wypuszczony z więzienia, i na żądanie ojca oddany do starego Micou, którego uwięzieni zbrodniarze nie wydali, także był w liczbie tańczących.
Wkrótce dla tych ludzi rozognionych winem, ruchem, krzykiem, za ciasno było w sali, Szkielet zadyszmy, zawołał:
— Precz!... od drzwi! wyjdziemy na bulwar. Śmierć uczciwym ludziom! Wiwat złodzieje i rozbójnicy!
Te przechwałki, te groźby tygrysie, a przytem śpiewy bezecne, krzyki, świstania, wycia, wzmogły się jeszcze, kiedy banda Szkieleta, wypadłszy z szynku, wdarła się gwałtownie w sam środek ściśniętego tłumu.
Nagle tumult powiększył się jeszcze o dwa nowe wypadki.
Wóz, w którym siedziała wdowa z córką, otoczony oddziałem jazdy, ukazał się zdała na rogu bulwaru; cała masa ludu rzuciła się w tę stronę, wydając dziki okrzyk ukontentowania. W tejże chwili, z przeciwnej strony, nadjechał kurjer, śpieszący do rogatki Charenton. Miał liberję galową, na guzikach herb księstwa Gerolstein, na ramieniu zawiązaną krepę, znak żałoby, z powodu śmierci Sary.
Kurjer wstrzymał konia, i zaczął jechać stępa, ale im dalej, tem trudniej mu było torować sobie drogę; po chwili nie mógł już ani cofnąć się, ani posunąć się dalej, zewsząd otaczał go tłum.
— Rozporzemy ci brzuch, jeśli piśniesz, przeklęty służalcze! — zawołał Szkielet i uchwycił konia za cugle.
Kurjer, mężczyzna silny i śmiały, rzekł do Szkieleta, zamierzając się biczem:
— Jeśli nie puścisz konia, chlasnę cię. Pojazd pana mego jedzie z tyłu za mną, już słyszę trzask biczów, puszczaj.
— Twego pana? — powtórzył Szkielet. — A mnie co do tego, że on twój pan! Zabiję go, jeśli mi się spodoba.
Kulas podsunął się do kurjera, uchwycił go za nogę i z całej siły uwiesił się na niej. Kurjer zachwiał się na siodle i trzonkiem od bicza mocno uderzył Kulasa po ciemieniu.
Natychmiast wściekła tłuszcza rzuciła się ma kurjera. Zrzucany z konia, powalony ma ziemię, wśród złorzeczeń zapamiętałych i krzyków, byłby może poszarpany na sztuki, gdyby przybycie Rudolfa nie nadało innego kierunku zwierzęcej zajadłości rozhukanego motłochu.
Rudolf w żałobie podobnie jak i Marja, trzymał w dłoniach rękę córki i napawał się jej widokiem. Cudne lico Marji, z pod czarnego krepowego kapelusza, zdawało się jeszcze bielsze i świeższe.
— Nie masz mi za złe żem cię zbudził tak rano i że przyśpieszyłem chwilę naszego wyjazdu? zapytał Rudolf z uśmiechem.
— O! nie, mój ojcze, ranek tak piękny...
Marja schyliła się, ojciec ucałował ją czule.
W tej to chwili pojazd wjechawszy w tłum ludu, zaczął posuwać się bardzo wolno.
Rudolf zdziwiony spuścił okno i po niemiecku spytał sługę idącego przy drzwiczkach:
— Co to jest, Franc? Co za tumult?
— Mości książę, ciżba tak wielka, że konie dalej iść nie mogą.
— Skądże takie zbiegowisko?
— Mości książę, słyszę, że tu niedaleko mają teraz gilotynować jakieś kobiety.
— Franc, rozkaż pocztyljonom zawrócić.
Sługa nie mógł dalej mówić. Tłum rozjuszany krwawemu przechwałkami Szkieleta i Mikołaja, nagle otoczył pojazd. Mimo gróźb i usiłowań pocztyljonów, zatrzymano konie i Rudolf ujrzał ze wszech stron otaczające go twarze straszne, dzikie, groźne.
— Ojcze, strzeż się! — wołała Marja.
— Czyś ty pan? — zapytał Szkielet, wsunąwszy ohydny łeb aż do pojazdu.
Rudolf odpowiedział ozięble:
— Czemu zatrzymujecie pojazd?
— Bo się nam tak podoba, — odparł Szkielet, kładąc kościste ręce na drzwiczkach — wczoraj ty gniotłeś pospólstwo, dziś pospólstwo ciebie zgniecie, jeśli się ruszysz.
— Ojcze, zginęliśmy — szepnęła Marja pocichu.
Rudolfowi nie stało cierpliwości, niespokojny o Marję, której przestrach wzrastał z każdą chwilą, wiedząc, że śmiałością ukróci zuchwałość nędznika, wyskoczył z pojazdu żeby schwycić Szkieleta za gardło. Zbójca cofnął się, sięgnął z kieszeni długi nóż w formie sztyletu i rzuci; się na Rudolfa.
Marja, widząc że życie ojca zagrożone, krzyknęła, wyskoczyła i obejmując Rudolfa zasłoniła go sobą. I książę i ona zginęliby bez ratunku, gdyby nie Szuryner, który z samego początku zamieszania, poznawszy liberje księcia zdołał po nadludzkich prawie usiłowaniach, zbliżyć się do Szkieleta.
W chwili, gdy ten zamierzał się nożem na Rudolfa, Szuryner jedną ręką zatrzymał ramię bandyty, a drugą uchwycił go za kołnierz i napół przechylił go w tył.
Chociaż napadnięty niespodzianie i z tyłu — Szkielet potrafił odwrócić się, poznał Szurynera i wykrzyknął:
— Ha! stary znajomy! Teraz mi nie ujdziesz!
I rzucając się na niego, utopił mu nóż w piersi.
Szuryner zatoczył się, ale nie upadł, otaczający tłum podpierał go.
— Warta! warta idzie! — zawołało kilka głosów.
Na ten okrzyk, na widok zabójstwa, cała tłuszcza przed chwilą skupiona, lękając się policji, rozbiegła się na wszystkie stromy, zniknęła jakby cudem.
Warta, za nadejściem na miejsce zbrodni, znalazła tylko Rudolfa, córkę jego i rannego Szurynera.
Służący księcia posadzili go i oparli o drzewo.
Wszystko to stało się niemal w mgnieniu oka, obok szynkowni, skąd wybiegł Szkielet ze swą bandą.
Książę blady i wzruszony, trzymał w objęciach omdlewającą Marję, gdy tymczasem pocztyljoni naprawiali zaprzęgi porwane przez tłum.
— Przenieście nieszczęśliwego tu do szynku, — rzekł Rudolf do swoich ludzi, ty zaś — dodał mówiąc do kurjera, — wsiądź na kozioł i wracaj z pojazdem do pałacu, jedź po doktora Dawida, znajdziesz go jeszcze.
W sali gospodarz szynkowymi przewiązał ranę Szurynera serwetami. Kobiety (a w ich liczbie gospodyni szynkowni pod Białym Królikiem) pomagały mu, krzątając się koło umierającego.
Szuryner otworzył oczy, gdy Rudolf wchodził. Na widok księcia, lica jego okryte trupią bladością, ożywiły się nieco, uśmiechnął się i rzekł słabym głosem: — Panie Rudolfie, co za szczęście, że tam byłem!
— Mężny i pełen poświęcenia, jak zawsze! — odpowiedział książę, głęboko wzruszony, — powtórnie ocalasz mi życie.
— Kwita między nami, panie Rudolfie. Powiedziałeś mi, że mam serce i honor, a to słowo. O! duszę się. Jedna łaska — daj mi książę rękę, czuję, że umieram...
— Będziesz żył — zawołał Rudolf, schylając się — nad Szurynerem i ściskając jego zimne dłonie.
— Widzisz, pan, jest sprawiedliwość tam na górze. Ja zabiłem nożem, ginę od noża...
Wtem Szuryner ujrzał Marję, której dotąd nie był spostrzegł. Zdziwienie malowało się na twarzy konającego i rzekł:
— Ach, Boże — Gualeza.
— Tak, to moja córka. Błogosławi cię, żeś jej zachował ojca.
W tej chwili wszedł Murf z Dawidem.
— Dawidzie, — rzekł książę, ocierając łzy, — czyliż dla niego żadnej niema nadziei?
— Żadnej, już nie żyje, — odpowiedział doktór zbadawszy uważnie ranionego.
Tymczasem scena niema i straszna zaszła między Gualezą a gospodynią z pod Białego Królika, której Rudolf nie był poznał.
Kiedy Szuryner wymówił imię Gualezy, obrzydła baba podniosła głowę i poznała Marję. Poznała też Rudolfa, mianowali go księciem, on Marję nazywał córką. Taką przemianą zdziwiona, gospodyni utkwiła wzrok w dawniejszej swojej ofierze.
Marja blada, przelękniona, nie mogła znieść jej spojrzenia.
Wkrótce po tych smutnych wypadkach, Rudolf z córką na zawsze opuścił Paryż.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.