Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział LV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LV.
PAN DE SAINT-REMY.

Opisaliśmy już piękną twarz, wyszukaną elegancję, zgrabną figurę hrabiego de Saint-Remy. Teraz tylko co wrócił z folwarku Arnouville, własności księżny de Lucenay, dokąd się był schronił przed komornikami.
Pan de Saint-Remy wszedł do kancelarji z kapeluszem na głowie, z miną wyniosłą, dumną, oczy przymrużył i zapytał nie patrząc na nikogo:
— Gdzie notarjusz?
— Pan Ferrand pracuje w swoim gabinecie, — odpowiedział starszy dependent, — chciej pan chwilkę zaczekać; zaraz pana będzie mógł przyjąć.
— Na co czekać?
— Ależ panie!
— Żadnych ale; proszę mu powiedzieć, że pan de Saint-Remy jest tutaj. Rzecz szczególna, żeby mnie kazać czekać. Jakiż tu swąd.
— Bądź pan łaskaw wejść do drugiego pokoju, — rzekł starszy dependent — zaraz idę do pana Ferrand.
Pan de Saint-Remy wzruszył ramionami i wyszedł za starszym dependentem. Po kwadransie, który mu się wydał niezmiernie długim, wpuszczono go do gabinetu pana Ferrand.
Ciekawe było położenie tych dwóch ludzi; obaj byli wielcy fizjonomiści i przywykli z pierwszego rzutu oka wnosić z kim mają do czynienia.
Hrabia jeszcze kroku nie postąpił, jeszcze słowa nie wymówił, a notarjusz, znający go tylko z reputacji, już go znienawidził. Bo naprzód widział w nim współzawodnika w oszustwie, a gdy sam miał fizjognomję podłą, nikczemną, nie cierpiał w innych elegancji, wdzięku młodości, nadewszystko kiedy się z tem łączyła dumna mina.
Hrabia dotąd znał był Jakóba Ferrand tylko ze słyszenia, wyobrażał go więc sobie jako człowieka miny poczciwej albo śmiesznej, bo jakże podług niego mógł inaczej wyglądać człowiek bezwzględnej prawości, za jakiego notarjusz uchodził? Lecz kiedy go zobaczył, fizjognomja i postawa notarjusza zrodziły w nim pewien rodzaj gniewu, pół bojaźni, pół nienawiści, chociaż nie miał przyczyny ani go się bać, ani go nienawidzić. Notarjusz nie zdjął czapki z głowy, hrabia także został w kapeluszu i zawołał przy drzwiach już, tonem wyniosłym i gniewnym:
— Dziwna rzecz, mój panie, żeby mi kazać tu przychodzić, zamiast przysłać do mnie po pieniądze za weksle, com podpisał Badinotowi i o które ten głupiec mnie procesował. Wprawdzie powiadasz pan, że jeszcze masz mi coś ważnego powiedzieć, dobrze, ale dlaczego dajesz czekać kwadrans w przedpokoju? To zdaje mi się niegrzecznie.
Jakób Ferrand skończył spokojnie swoje rachunki. Popatrzywszy chwilę na hrabiego, zapytał opryskliwie:
— Pieniądze są?
Ta zimna krew rozgniewała pana de Saint-Remy.
— A weksle gdzie? — odpowiedział tymże tonem.
Notarjusz, nic nie mówiąc, uderzył zmarszczonym rudoobrosłym palcem w duży pulares skórzany.
Hrabia trząsł się z gniewu, lecz postanowiwszy nie ustępować Ferrandowi w lakonizmie, wyjął z kieszeni mały pugilaresik na złote klamerki zapięty, dobył z niego czterdzieści biletów po tysiąc franków i pokazał notariuszowi.
— Ile? — zapytał notarjusz.
— Czterdzieści tysięcy franków.
— Daj pan.
— Proszę skończyć prędko; zrób pan swoje, zapłać sobie i oddaj mi weksle, — rzekł hrabia, rzucając niecierpliwie na stół bilety bankowe.
Notarjusz wziął je, wstał, poszedł do okna i pod światło oglądał jeden po drugim z uwagą tak pilną, tak obrażającą, że hrabia zbladł z gniewu. Notarjusz, jakby zgadując jego myśli, ruszył głową, odwrócił się do niego i rzekł obojętnie:
— Zdarzały się...
Pan de Saint-Remy, na chwilę zmieszany, odrzekł sucho:
— Co?
— Fałszywe bilety bankowe, — odpowiedział notarjusz, robiąc dalej swoje.
— Dlaczego mi pan robisz taką uwagę?
Ferrand spojrzał na hrabiego, ruszył nieznacznie ramionami i znowu w milczeniu przeglądał bilety.
— Pytam się, dlaczegoś pan powiedział na moje bilety bankowe, że zdarzały się fałszywe.
— Dlaczego?
— Tak.
— Bo wezwałem pana tutaj właśnie w interesie o fałszerstwo. — I wlepił wzrok w hrabiego.
— Cóż ja mam z tem wspólnego?
Po chwili milczenia, Ferrand rzekł głosem smutnym i surowym:
— Czy pan wiesz, jakie są obowiązki notarjusza?
— Bardzo proste, zdaje mi się. Miałem czterdzieści tysięcy franków, teraz mam tylko tysiąc trzysta.
— Pan raczysz żartować. A ja panu powiem, że notarjusz jest w tem w sprawach doczesnych, czem spowiednik w sprawach duchowych. Ze swego obowiązku dowiaduje się często o bardzo haniebnych tajemnicach.
— Nie rozumiem.
— Przed dwoma miesiącami sprzedałeś pan za pośrednictwem ajenta weksel na pięćdziesiąt tysięcy franków, wydany przez bankiera Meulaert z Hamburga, na osobę Wiliama Smith, płatny za trzy miesiące u bankiera tutejszego Grimaldi.
— Cóż z tego?
— Weksel ten jest fałszywy!
— Nieprawda!
— Weksel fałszywy! sfabrykowany! bankier Meulaert nie miał nigdy stosunków z Wiliamem Smith, nie zna go nawet.
— Czy podobna?! — zawołał pan de Saint-Remy z zadziwieniem i oburzeniem — więc mnie niegodziwie oszukano, bo ja ten weksel dostałem za gotowe pieniądze.
— Od kogo?
— Od Wiliama Smith. Dom Meulaert jest znany, zaufałem słowu pana Smith i przyjąłem ten weksel od niego w długu.
— Nigdy nie było żadnego Wiliama Smith na święcie, to osoba zmyślona.
— Pan mnie obrażasz!
— Jego podpis jest zmyślony, fałszywy, sfabrykowany, jak cały weksel.
— A ja panu powtarzam, że Wiliam Smith jest mi znany i że mnie oszukał.
— Więc tem bardziej żal mi pana.
— Co to ma znaczyć?
— Teraźniejszy posiadacz wekslu jest przekonany, żeś pan go sfałszował.
— Panie!
— Powiada, że ma na to dowody; wczoraj przyszedł i prosił mnie, żebym pana do siebie wezwał i oświadczył, że gotów jest oddać fałszywy weksel za wynagrodzeniem. Dotąd wszystko idzie uczciwie, ale dalej nie jest już tak uczciwie i powtarzam to tylko dla pana wiadomości! Żąda sto tysięcy franków dziś jeszcze, inaczej bowiem weksel jutro będzie złożony u prokuratora królewskiego.
— To bezecnie! niegodziwie!
— Chce podle korzystać z podłego podstępku. Obiecałem, że panu oświadczę jego warunki, chociaż powiedziałem mu przytem wyraźnie, że takie zdzierstwo jest ohydne w oczach każdego uczciwego człowieka. Reszta do pana należy. Jeżeli jesteś winnym, wybieraj między sądem kryminalnym, a żądanym okupem. Wypełniłem mój obowiązek i więcej nie chcę się mieszać do takich brudów. Właściciel wekslu nazywa się Petit-Jean, handluje olejem na ulicy Billy Nr. 10. Ułóż się pan z nim. Jesteś godny wchodzić z nim w stosunki, jeżeli jesteś fałszerzem, jak on to utrzymuje.
Pan de Saint-Remy wszedł był do notarjusza z miną hardą i wyniosłą. Po chwili milczenia i namysłu, on, tak dumny, tak próżny ze swojej odwagi, widział się zmuszony błagać gbura, który przemawiał do niego surowym językiem uczciwego człowieka.
— Dałeś mi pan dowód przychylności, za który jestem panu wdzięczny; żałuję żywości pierwszych słów — rzekł tonem ujmującym.
— Niema tu żadnej przychylności, — odpowiedział notarjusz surowo. — Pański ojciec był uczciwym człowiekiem, nie chciałbym widzieć jego imienia wleczonego przed sąd kryminalny.
— Pan jesteś bardzo surowy. Ale przypuściwszy, że tak jest w istocie, czyliż nie znajdę pieniędzy w takiej ostateczności? Lecz niepodobna mi dostać ich na jutro. Użyj więc pan tych, które dziś dałem, na wykupienia tamtego wekslu. Albo też, pan jesteś tak bogaty, pożycz mi na to pieniędzy, nie zostawiaj mnie w tak okropnem położeniu.
— Ja mam założyć za pana sto tysięcy franków! czyś pan oszalał?
— Panie, zaklinam cię na imię mego ojca, którego tak szanujesz, miej litość.
— Mam litość dla tych, którzy na nią zasługują, — odpowiedział notarjusz, — jako uczciwy człowiek nienawidzę oszustów i nie gniewałbym się, gdyby choć raz jaki elegancik bez wiary i wstydu stał pod pręgierzem dla przykładu innych. Ale konie pana hrabiego się niecierpliwią, — dodał notarjusz, uśmiechając się złośliwie.
Wtem zapukano do drzwi.
— Kto tam? — zapytał Ferrand.
— Pani hrabina d’Orbigny, — odezwał się starszy dependent.
— Poproś panią d‘Qrbigny. — Potem zwracając się do pana Saint-Remy, dodał: — Zabierz pan swoje tysiąc trzysta franków, będzie to zawsze choć zadatek dla pana Petit-Jean.
Pani d‘Orbigny, dawniejsza pani Roland, wchodziła właśnie, kiedy Saint-Remy wychodził, gniewny, że się napróżno poniżył przed notarjuszem.
— A, dzień dobry, panie Saint-Remy, — zawołała — jakże dawno pana nie widziałam.
— Istotnie od ślubu pana d‘Harville nie miałem szczęścia nigdzie pani spotkać, — odpowiedział hrabia z ukłonem, przymuszając się do udanej uprzejmości — od tego czasu pani ciągle mieszkała w Normandji.
— Tak, bo mąż mój nie może się rozstać ze wsią.
Widzisz więc przed sobą istną parafiankę, nie byłam w Paryżu od czasu małżeństwa mej pasierbicy z panem d‘Harville. Często ich pan widuje?
— D‘Harville zdziczał, nigdzie nie bywa, — odpowiedział Saint-Remy z lekką oznaką niecierpliwości, bo ta rozmowa była mu nieznośna, i dlatego, że prowadzona w nieodpowiednim miejscu, i dlatego, że zdawała się bawić notarjusza. Ale macocha pani d‘Harville, uradowana ze spotkania takiego eleganta, nie myślała puścić go tak łatwo.
— Spodziewam się jednak, — rzekła, — że moja kochana pasierbica nie jest tak dzika jak jej mąż?
— Pani d‘Harville jest ciągle w wielkim świecie poszukiwaną, jak zwykle ładna kobieta. Ale może zajmuję pani czas drogi... i...
— Wcale nie, upewniano pana. To prawdziwy skarb dla mnie spotkać króla mody, w dziesięć minut dowiem się wszystkiego o Paryżu, jakbym w nim mieszkała. Co robi pan de Lucenay, który z panem był u nas świadkiem ślubu?
— Teraz większy oryginał, niż kiedykolwiek, wyjechał do krajów Wschodnich i wrócił jakby umyślnie żeby być raniony w pojedynku, wprawdzie bardzo lekko.
— Biedny! A jego żona zawsze piękna, zachwycająca?
— Pani wiesz, że liczę się do jej najszczerszych przyjaciół, moje świadectwo byłoby podejrzane. Racz pani za powrotem na wieś nie zapomnieć polecić mnie panu d‘Orbigny.
— Przyznaj, hrabio, że pan Ferrand jest okropnym człowiekiem, — rzekła pani d‘Orbigny. Potem, zwracając się do pana Ferrand, dodała: — Wiesz co, panie kwakrze, wiele dokazałeś, żeś nawrócił hrabiego! Zrobiłeś rozsądnym pierwszego eleganta, króla mody.
— Ma pani słuszność, to zupełne nawrócenie, pan hrabia wychodzi ode mnie całkiem inny, niż wszedł.
— Powiadam panu — cuda robisz!
— O, pani mi pochlebia, — rzekł notarjusz skromnie.
Saint-Remy głęboko skłonił się pani d‘Orbigny, potem przy wyjściu chciał spróbować raz jeszcze, czy nie potrafi zmiękczyć notarjusza i rzekł tonem wesołym, w którym się jednak przebijała trwoga:
— Ostatecznie więc, kochany panie Ferrand, nie zrobisz mi tego, o co ja proszę?
Notarjusz posunął okrucieństwo do tego stopnia, że udał, iż się waha; pan de Saint-Remy cieszył się chwilę nadzieją.
— Jakto, uległbyś, mężu nieugięty? — rzekła śmiejąc się hrabina, — czy i pana hrabia oczarował?
— Istotnie, ledwo żem nie uległ, jak pani powiadasz, ale teraz rumienię się za moją słabość. — Potem obracając się do hrabiego, powiedział mu: — Bez żartów.
Hrabia wyszedł w rozpaczy. Po chwili namysłu rzekł do siebie:
— Trzeba koniecznie. I powiedział strzelcowi, stojącemu u drzwiczek pojazdu: — Do pałacu Lucenay.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.