Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
HISTORJA SZURYNERA.

Czytelnik nie zapomniał dwóch gości, na których trzecia osoba, później przybyła, miała pilne oko. (Jeden z nich ciągle chował lewą rękę i kilkakroć dopytywał się, czy Bakałarz nie był dziś w garkuchni). Podczas opowiadania Guazely, którego słyszeć nie mogli, niepokój ich wzrastał. Człowiek, który ich śledził, porównawszy postać ich z opisem na papierku, wstał i rzekł do gospodyni:
— Słuchajcie, matko, ja zaraz wrócę; pilnujcie mojej butelki i mojego talerza.
— Bądź spokojny, jeśli butelka próżna, a na talerzu nic niema, nikt ich nie dotknie.
Gdy człowiek ten wychodził, Rudolf spostrzegł na ulicy węglarza kolosalnego wzrostu. Nim drzwi się zamknęły, Rudolf miał czas okazać gestem, jak dalece jest mu przykry ten rodzaj opiekuńczego dozoru: węglarz jednak, nie zważając na to, nie oddalił się od gospody.
Gualeza, chociaż odurzona nieco wódką, nie odzyskała swej wesołości; oparta o ścianę, ze spuszczoną głową, pogrążyła się w czarnych myślach.
Szuryner, przeciwnie, był w najlepszym humorze, sam jeden spożył całą wieczerzę; wino i wódka rozwiązały mu język. Dzika otwartość, z którą się przyznał, że zabił człowieka i odniósł słuszną karę, duma, z jaką upewniał, że nigdy nic nie kradł, zdawały się dowodzić, że mimo popełnionych zbrodni, Szuryner nie jest zatwardziałym winowajcą. Stąd też Rudolf ciekawie czekał jego biografji. Bandyta wychylił szklankę i tak zaczął.
— Ciebie, moja biedna Gualezo, przytuliła choć Puhaczka, która bodajby się smażyła w piekle!... Ja nie pamiętam, żebym kiedy spał na jakiem posłaniu, aż do lat dziewiętnastu, kiedym wstąpił do wojska.
— Służyłeś więc? — zapytał Rudolf.
— Trzy lata. Schody pałaców, piece, w których palono wapno w Clichy, kopalnie w Montrouge, gdzie piłują kamienie, tam spędziłem młodość. Mogłem mieć lat dwanaście, kiedym się dostał do Montfaucon, gdzie biją stare konie i zdejmują z nich skórę. Z początku zabijanie biednych zwierząt robiło na mnie wrażenie, wkrótce polubiłem mój stan.
— A jak cię nazywano? — spytał Rudolf.
— Miałem włosy jeszcze podobniejsze do lnu, niż teraz i często oczy krwią mi zachodziły, dlatego zwali mnie Albinosem. Albinosy między ludźmi są tem samem, co białe króliki między zwierzętami, — dodał poważnie.
— A twoi rodzice? twoi krewni?
— Rodzice? nieznani. Miejsce urodzenia: pierwszy lepszy róg jakiejbądź ulicy; niewielką mi przysługę zrobili, że mnie na świat wydali. Wielem użył biedy.
— Byłeś głodny, ziębłeś, a nie kradłeś?
— Nigdy.
— Bałeś się pójść do więzienia?
— Gdzież znowu! Nie kradnąc, puchłem z głodu; złodzieja karmiliby w więzieniu! Nie, nie kradłem, bo... bo kraść — to nie moja natura.
Rudolfa rozczuliła ta odpowiedź.
— To dobrze, — rzekł, — masz jeszcze serce i honor.
Bandyta zmieszał się; spojrzał na Rudolfa z uszanowaniem. Pojmował, że przepaść ich rozdziela.
— Nie wiem, czy tak, — rzekł. — Ale to, coście mi powiedzieli... nikt jeszcze do mnie tak nie mówił... Dosyć... nigdy wam tego nie zapomnę!
— Czy długo byłeś w Montfaucon? — spytał Rudolf.
— Kilka lat; z początku mdło mi się robiło, kiedym zarzynał biedne szkapy. Ale, gdy przyszło lat siedemnaście, jakiś szał mnie ogarnął. Czasem stało dwadzieścia koni, czekających na swą kolej. Ja bez koszuli, z wielkim ostrym nożem uwijałem się między niemi... oczy krwią napływały, ciąłem nożem bez pamięci, póki mi nóż z rąk nie wypadał. A że przy takiej robocie kaleczyłem skóry, wymówiono mi służbę. Chciałem pójść do rzeźników. Ale gdzież tam! gardzili mną. Więc przystałem do wojska. Miałem wzrost dobry, siły dosyć, przyjęli. Szkoda tylko, że nie mieliśmy wojny. A z karnością wojskową niema co żartować. Jednego dnia sierżant wyłajał mnie; i słusznie, bo się leniłem; to mnie rozgniewało, nie usłuchałem go, on mnie popchnął, ja jego pięścią w pierś. Rzucają się na mnie inni; wściekłość mnie ogarnia, czerwieni mi się w oczach... miałem nóż w ręku, jak szalony uderzam; zabiłem sierżanta, zraniłem dwóch żołnierzy.
Bandyta spuścił głowę i chwilę siedział zasępiony.
— O czem myślisz, Szurynerze? — zapytał Rudolf.
— Krótko mówiąc, zakuli mnie w kajdany, zasądzili i skazali na śmierć — mówił dalej Szuryner, nie odpowiadając Rudolfowi.
— Więc uciekłeś z więzienia?
— Nie; zmienili mi karę śmierci na piętnaście lat ciężkich robót na galerach. Zapomniałem powiedzieć, że w ciągu służby uratowałem dwóch kolegów tonących i kiedyś, w czasie pożaru, wyniosłem z ognia starą, chorą babę!... Koniec końcem, mój obrońca tak wiele gadał, że nie miałem być rozstrzelany... Kiedy przyszedł powiedzieć mi o tem, chciałem go zadławić...
— Żałowałeś, że ci zmienili karę?
— A zapewne... krew za krew, to słuszne; kto kradł, niech dźwiga kajdany. Ale zmusić człowieka, żeby żył po zabójstwie...
— Sumienie cię gryzło?
— Nie; wszakże odsiedziałem swoje lata — odparł Szuryner; — ale dawniej, co noc prawie, śniło mi się, że widzę sierżanta i tych żołnierzy. A za nimi ze stu i więcej stojąc rzędem, czekają, żebym ich pozarzynał, jak niegdyś konie... Rzucałem się na nich we śnie, zabijałem jednego po drugim, a coraz więcej ich przybywało... Niedosyt tego... nigdy nie miałem brata, a zdawało mi się, że to wszystko moi bracia, za których chętnie życiebym oddał... Zlany potem zimnym, budziłem się...
— Brzydki to sen, Szurynerze.
— Oj, tak! Myślałem, że zwarjuję, chciałem sobie życie odebrać; ale mi się nie udało. Wkońcu przemogło nawyknienie do życia.
— Byłeś w dobrej szkole, żeby się nauczyć kraść.
— Prawda, ale zbywało na chęci. Inni więźniowie dlatego właśnie drwili ze mnie; wytłukłem ich i dali mi spokój. Poznałem tam i Bakalarza... Dostałem od niego tak samo, jakem dostał dziś wieczór od ciebie.
— Więc to uwolniony galernik?
— Skazany był na dożywotnie, ale sam się uwolnił.
— Uciekł? i nie wydadzą go?
— Ja go nie wydam.
— Jakże go policja nie wyśledzi?
— Bo dzisiaj chybaby go sam Lucyper nie poznał... Miał nos długi, oberżnął go sobie i nadto jeszcze umył twarz witrjolem; od sześciu miesięcy jak zbiegł z galer, policjanci sto razy go spotkali, a żaden nie poznał.
— Za cóż siedział?
— Za fałszerstwo, kradzież i zabójstwo. Nazywają go Bakałarzem, bo ślicznie pisze i jest bardzo uczony.
— Złowią go prędzej czy później.
— Żywcem go nie wezmą. Zawsze nosi pod bluzą dwa nabite pistolety i sztylet.
— A od czasu uwolnienia z czego żyjesz?
— Karuję drzewo. Z tego mam chleb.
— Ale gdy mimo wszystko nie jesteś złodziejem, czemu mieszkasz tu w złodziejskim cyrkule?
— I gdzież będę mieszkał? Kto zechce przestawać z kryminalistą? Sam nudzę się; lubię towarzystwo; tu żyję z równymi sobie.
Szuryner zamilkł i wytrząsnął fajkę.
Wtem nowe zdarzenie przypomniało wszystkim trzem, w jakiem się miejscu znajdują.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.