Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
UWIĘZIENIE.

Człowiek, który wyszedł, poleciwszy opiece szynkarki swoją butelkę, wrócił z drugim mężczyzną, barczystym, śmiałego wejrzenia.
— Szczęśliwy przypadek, że się spotkamy, Borelu! wejdź, wypijemy szklankę wina.
Szuryner szepnął Rudolfowi i Gualezie.
— Będzie tu awantura. Baczność!
Dwaj bandyci, z których jeden zapytywał o Bakałarza, znacząco rzucili na się wzrokiem, wstali i poszli ku drzwiom. Agenci policyjni rzucili się na nich. Walka była zawzięta; inni jeszcze agenci wpadli, za otwartemi drzwiami błysnęły strzelby żandarmów. Bandyta, który ciągle chował rękę, szamocąc się z agentem, ryczał jak dziki zwierz; trzech ludzi ledwie utrzymać go mogło. Drugi zaś, zsiniały, z twarzą konwulsyjnie drgającą, nie bronił się wcale i sam podał ręce, na które mu założono kajdany.
Gospodyni, gdy się wszystko skończyło, zapytała obojętnie jednego ze znajomych agentów.
— Cóż to ci ludzie zrobili, mój dobry panie Borel?
— Zabili wczoraj starą kobietę, przy ulicy św. Krzysztofa. Nieszczęśliwa przed skonaniem zeznała, że jednego z nich ugryzła w rękę. Mój towarzysz przyszedł przekonać się, czy to oni. Teraz ich złowiliśmy.
Po wyjściu agenta nastąpiła chwila milczenia. Gospodyni wreszcie przerwała ją, mówiąc:
— Szczęście dla Bakalarza, że go tu nie było; ten w czerwonej czapce dwa razy o niego pytał, bo mają jakieś z sobą interesy... Ależ o wilku mowa, a wilk tu: otóż i Bakałarz ze swoją nową żoną.
Mężczyzna i kobieta weszli do gospody. Wszystkich ogarnął pewien rodzaj obawy; na Rudolfie nawet zrobił wrażenie widok tego strasznego zbójcy. Spoglądał nań z ciekawością i przekonał się, że Szuryner nie przesadził w opisie, Bakałarz okropnie zeszpecił sobie twarz. Wszędzie blizny głębokie, sine, wygryzione witrjolem; wargi nabrzmiałe; po odjęciu chrząstek nosowych dwie dziury nieforemne zamiast nozdrzy. Oczy jasne, małe, okrągłe, błyszczały dzikością; czoło, spłaszczone jak u tygrysa, ginęło pod wielką futrzaną czapką. Bakałarz był średniego wzrostu; głowę miał wielką, szerokie, silne, mięsiste barki rysowały się pod fałdami płóciennej bluzy; długie muskularne ręce świadczyły o niezwykłej sile. Kobieta, która z nim przyszła, była stara, dosyć przyzwoicie ubrana. Ujrzawszy ją Gualeza, pobladła, drżąca, schwyciła Rudolfa za rękę.
— Boże! Boże! to ona... to Puhaczka...
Bakałarz podszedł wolno do stołu, gdzie siedzieli Rudolf, Gualeza i Szuryner i rzekł chrapliwym głosem:
— Hej! słuchajno, blondyno, porzucisz tych dwóch bałwanów i pójdziesz ze mną...
Dziewczyna drżąc trzymała się Rudolfa.
— A ja... nie będę zazdrosna — zawołała Puhaczka, śmiejąc się do rozpuku. Nie poznała w Gualezie dziecka, nad którem się pastwiła.
— Czy nie rozumiesz mnie, dziewko! — rzekł znów Bakałarz — jeśli zaraz nie pójdziesz, wybiję ci oko, żebyś była do pary z Puhaczką; a ty z wąsami — mówił do Rudolfa — jeśli mi jej wnet nie oddasz, duszę ci wytrzęsę.
— Boże! ratuj mnie! — zawołała Gualeza, załamując ręce, a wspomniawszy, że może narazić Rudolfa na niebezpieczeństwo, dodała: — Nie ruszaj się pan z miejsca; jeśli on się zbliży, krzyknę, a gospodyni z obawy policji ujmie się za mną.
— Bądź spokojna, moje dziecię, — odparł Rudolf patrząc śmiało na Bakałarza. — Ponieważ przykro ci patrzeć na to szkaradne bydlę, wypchnę go na ulicę.
— Ty!... — krzyknął Bakałarz.
— Ja!... — odparł Rudolf.
I mimo błagania Gualezy, wstał od stołu.
Bakałarz cofnął się o krok na widok fizjonomji Rudolfa; Gualeza i Szuryner poznać nie mogli towarzysza, tak szlachetną twarz jego w jednej chwili wykrzywiła jakaś piekielna złość. W bitwie z Szurynerem okazał się wesołym; teraz ogarnęła go zajadła nienawiść; źrenice błyskały dziwnym ogniem. Są ludzie, mający w spojrzeniu siłę magnetyczną. Rudolf ją posiadał. Bakałarz zadrżał, cofnął się; nie dowierzając już swojej sile, sięgnął pod bluzę po puginał. Możeby przyszło do zabójstwa, lecz Puhaczka zawołała:
— Poczekajno, poznaję tę dziewczynę. Toć to Marysia, co mi kradła cukier. Bądź spokojna, choć ci już zęba nie wyrwę, to wszystkie łzy wycisnę. Czy wiesz, że znam twoich rodziców? Bakałarz widział na galerach człowieka, co mi cię oddał małą... dowiedział się o imieniu twej matki... Masz bogatych rodziców...
— Rodzice!... znasz ich?... — krzyknęła Gualeza.
— Tak jest, mój wie, jak nazywa się twoja matka, ale wyrwałabym mu rychlej język, niżby ci to miał powiedzieć... Widział się wczoraj z tym, co cię do mnie przyprowadził, bo wtenczas chciał się ciebie pozbyć, gdyż przestali płacić za twoje utrzymanie... Matka twoja nie dbała o ciebie... Ale gdybyś znała jej nazwisko, mogłabyś ją pięknie oskubać! Ten, co ci mówię, ma list twej matki... Cóż, płaczesz! nie dowiesz się, kto twoja matka...
— Wolę, żeby myślała, że mnie już niema na święcie — rzekła Gualeza.
Rudolf, zapomniawszy o Bakałarzu, słuchał uważnie, bandyta zaś, nie będąc już pod wpływem wzroku przeciwnika, odzyskał odwagę. Ufny więc w swą herkulesową silę, zbliżył się do obrońcy Gualezy.
— Dość gawęd... Muszę fircykowi dać, co mu się należy...
Jednym skokiem Rudolf przesadził stół; Bakałarz stanął w pozycji. Nagle drzwi się otworzyły, węglarz wpadł, odepchnął Bakałarza, zbliżył się do Rudolfa i po angielsku szepnął mu do ucha:
— Książę! Tom i Sara są na rogu ulicy.
Na te słowa Rudolf wzdrygnął się z gniewu, rzucił luidora na stół i skoczył ku drzwiom. Bakałarz chciał mu przeciąć drogę, ale Rudolf uderzył go w twarz tak mocno, że bandyta zachwiał się.
— Wiwat! — zawołał Szuryner — poznaję te uderzenia, i ja się ich nauczę...
Bakałarz skoczył w ślad za Rudolfem, ale ten z węglarzem znikł już wśród labiryntu uliczek. Bandyta zaprzestał próżnej pogoni i wrócił do szynkowni. Jednocześnie z nim weszły dwie osoby, zdyszane szybkiem biegiem.
— Do czarta! — rzekł jeden z nowych gości — znowu nam znikł!
— Cierpliwości — odpowiedział drugi — każdy dzień ma dwadzieścia cztery godziny.
Goście ci rozmawiali po angielsku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.