Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom III/XLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIII.

Maurycy odszedł od kantoru pocztowego przy ulicy Enghien, nie podejrzywając strasznego dramatu, jaki spowodował tam swoją obecnością, i udał się na ulicę Surennes, gdzie Verdier z niecierpliwością czekał na list Bremonta.
Mniemany opat Meriss natychmiast rozpieczętował list i przy pomocy „kratki“ przeczytał co następuje:
„Przyjeżdżajcie do Londynu jednego dnia wszyscy trzej różnemi drogami i weźcie z sobą akta zejścia; wszystko idzie dobrze“.
— Więc to dość blisko do krainy miljonów — rzekł Maurycy ze śmiechem — wiecie, moi drodzy przyjaciele, że jutro wieczorem podpisany będzie akt ślubny. Za tydzień staniemy na bruku londyńskim.
— Czy jutro się z sobą zobaczymy? — zapytał Lartigues.
— Nie, kochany kapitanie.
— Dlaczego?
— A to dlatego, że cały dzień jutrzejszy poświęcić muszę mojej narzeczonej i ważnym interesom.
— Więc pojutrze!
— A więc do widzenia!
Uścisnęli sobie wzajemnie ręce i Maurycy odszedł. Dziesięć minut przed siódmą przyjechał na ulicę Verneuille. Po obfitym obiedzie Sylwan Cornu i Galoubet znowu zasiedli przy łóżku pani Rosier. Agentka znajdowała się w stanie dziwnego uśpienia. Lekarstwo dawano bardzo systematycznie. Obaj agenci i Magdalena nie spuszczali oczu z twarzy biednej kobiety.
Zdziwiły ich ślady cierpienia, wyryte w ciągu godzin kilku przez chorobę, której doktór wcale nie miał za niebezpieczną. W ciemnych jej włosach coraz więcej zjawiało się nitek srebrnych. Rysy się wyciągały.
Głębokie zmarszczki pokazały się na twarzy. Wybita godzina dziesiąta, gdy doktór znowu odwiedził chorą, jak był obiecał. Przystąpił do niej, pomacał puls i ucho przyłożył do piersi, ażeby się oddechowi przysłuchać.
— Dobrze — odezwał się — dużo zostało lekarstwa?
Galoubet pokazał mu flaszkę.
— Cztery łyżki mówił dalej doktor — kiedy skończy się lekarstwo, dajcie chorej odpocząć, ale nie odchodzić od niej ani na chwilę.
Doktór odszedł, zapowiadając, że będzie rano.
— Teraz umówimy się — rzekł Sylwan — ty będziesz spał dwie godziny, a ja tymczasem siedzieć będę przy chorej. Po dwóch godzinach ty zajmiesz moje miejsce przy łóżku dyrektorowej, a ja się na twojem położę, na kanapie.
Około piątej zrana kobieta jakby przyszła do siebie. Powiodła po pokoju błędnym wzrokiem, który wyrażał jednak niepokój. Oczy jej zwróciły się na śpiącego Galoubeta. Pytać się zdawała siebie, co znaczy jego obecność. Wargi jej się poruszyły. Prawdopodobnie chciała coś powiedzieć. Sylwan Cornu, przypomniawszy sobie rozkaz doktora, położył palec do ust i rzekł prędko:
— Nie wolno, pani dyrektorowo, nie kazano nic mówić.
Pani Rosier opuściła na poduszki głowę, którą chwilowo podniosła, zamknęła oczy i nie poruszała się więcej. W tym stanie pozostawała do tego czasu, kiedy Magdalena wprowadziła doktora.
Była dziewiąta zrana.
— Jakże noc? — spytał doktór.
— Do rana chora ani się ruszyła — odpowiedział Sylwan Cornu. — O świcie dopiero otworzyła oczy a chciała mówić, ale jej nie pozwoliłem. Spojrzała na mnie i znowu zasnęła.
— Nie majaczyła?
— Wcale.
— To lepiej jest, aniżelim się spodziewał.
Doktór wyjął z kieszeni flaszeczkę i dał łyżkę lekarstwa chorej, której głowę uniósł Galoubet. Agentka otworzyła oczy i nie sprzeciwiając się wcale, połknęła lekarstwo. Oczy jej zwróciły się na doktora i na pytanie jego:
— Jak się pani czuje? widzi mnie pani? słyszy? rozumie?
Odpowiedziała słabym głosem:
— Widzę pana, słyszę, rozumiem.
— Czy panią co boli.
— Nic mnie nie boli, tylko cała się czuję potłuczoną.
— A głowa?
— O! myśleć mogę jak najlepiej! Od paru godzin wcale nie śpię, tylko myślę!... o myślę!.... która godzina?
— Około dziesiątej.
— Dziesiąta! już... no, wstanę!
— Malignę ma! — szepnął Galoubet.
— Chce pani wstać? — zapytał doktor. — Cóż znowu!
— Muszę!
— Ależ to szaleństwo!
— Nie! powinnam być na nogach. Mam bardzo wiele do załatwienia rzeczy ważnych!
— Czy pamięta pani, od czego miała pani wczoraj uderzenie krwi do mózgu?
Pani Rosier wstrząsnęła się całem ciałem.
— Tak pamiętam!
— Więc pani widziała go? — spytał żywo Galoubet. — Tego, co po list przyszedł.
Brwi pani Rosier zmarszczyły się. Twarz jej bardziej jeszcze pobladła.
— Tak... — szepnęła — widziałam go.
— I poznała go pani?
— Poznałam.
— I któż on był?
— To był Lartigues.
— Zatem — wtrącił doktor — uderzenie krwi do głowy spowodowane zostało niespodziewanym widokiem człowieka, którego pani nazywa Lartigues’em?
— Tak, właśnie. Człowiek ten niegdyś wiele mi złego wyrządził, widok jego raził mnie jak piorunem; ale teraz to przeszło, zapewniam pana. Przyszłam już do siebie zupełnie. Koniecznie pragnę wstać. Jak wszyscy z pokoju tego wyjdą, zaraz wstanę i będzie pan miał dowód, że siły mi już wróciły.
— A ja pani powtarzam, że po tak silnem wstrząśnieniu nieostrożnie, a nawet niebezpiecznie byłoby wstać z łóżka tak prędko.
— No to będę nieostrożną, narażę się na niebezpieczeństwo, chociaż wcale mi ono nie grozi. Powiadam panu. że jestem zupełniej zdrowa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.