Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom III/L

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


L.

Lartigues i Verdier zupełnie spokojnie przestawszy myśleć o wszelkich kłopotach, grali ze sobą w szachy.
Słyszeli dzwonek, wiedząc jednak, jak Dominik jest ostrożny i że można nań zupełnie polegać, sądzili, że przychodzi ktoś od któregoś z ich dostawców (dostarczanie artykułów spożywczych przez kupców do domów jest w zwyczaju w Paryżu) i nie przerywali rozpoczętej partji.
Od dnia wczorajszego zamknęli się w pałacyku, nie czytali żadnych gazet, nie widzieli się z nikim, czekając bez zbyt wielkiej niecierpliwości, aż Maurycy spełni do reszty swe zadanie, a dla nich nastąpi chwila odjazdu do Londynu. Nagle otworzyły się drzwi saloniku. — Wszedł Dominik.
Lartigues podniósł głowę, zobaczył niepewnie i zapytał:
— Co tam?
Dominik już wyjął tabliczkę i szyfer, które zawsze przy sobie nosił. Napisał na tabliczce wyrazy następujące: Z ulicy Navarin, od pana Maurycego przyszedł jakiś człowiek i chce się z panami widzieć. Lartigues strwożony zawołał.
— Od Maurycego!
Niemowa głową skinął potakująco.
— Czy sam jeden? — spytał dalej kapitan — Dominik odpowiedział na migi:
— Tak, nikt więcej!
— Niech wejdzie, niech wejdzie czemprędzej... Ta wizyta mnie dziwi!
Dominik zawrócił, ażeby przyprowadzić gościa, ale agentka już stała w progu. Niemowa wskazał na przybysza i odszedł. Lartigues wstał z miejsca i postąpił dwa kroki ku agentce, której nie poznał nie tylko dlatego, że była ubrana po męsku, lecz że przerażająco blada, okropnie się zmieniła na twarzy.
— Pan od Maurycego? — zapytał.
Pani Rosier zbliżyła się kilka kroków, podeszła do światła i odpowiedziała syczącym głosem:
— Tak, Lartiguesie, przyszłam zapytać się ciebie w jego imieniu, coś uczynił z jego honorem. Przyszłam zapytać cię i w imieniu mojem, coś uczynił z mym synem?
Zdumienie Lartiguesa i Verdiera, gdy usłyszeli ten głos i te słowa, łatwiej zrozumieć, niż opisać. Przerażeni, drżący, cofnęli się przed niespodziewanem zjawiskiem i wyszeptali:
— Aime Joubert!
W miarę, jak się cofali, zbliżała się ku nim agentka. Mówiła dalej:
— Znalazłam cię nareszcie Lartiguesie i widzę cię zawsze takim samym, zawsze mordercą, zawsze złoczyńcą i znam wszystkie wasze zbrodnie, i te coście już spełnili i te, które knujecie jeszcze. Zdaleka śledziłam was obu, ciebie Lartiguesie, od wielu lat, ciebie Verdierze, od kilku miesięcy, alem nie przypuszczała, ażeby fatalny los oddał wam w ręce mego syna, syna Lartiguesa, i ażebyście z tego chłopca uczynili swego wspólnika! Wczoraj dopiero dowiedziałam się o tem nieszczęściu i tej podłości, wczoraj dopiero otrzymałam dowód, a pomimo tego dowodu, pomimo faktów bijących w oczy, jeszcze wierzyć nie chcę. Ty sam, Lartiguesie, ty jego ojciec, musisz mi powiedzieć, czy prawdą jest ta okropność, czyś rzeczywiście z mego syna uczynił potwora na obraz i podobieństwo swoje! Odpowiadaj!
Pani Rosier skrzyżowała ręce na piersiach czekała. Obaj wspólnicy podnieśli głowę.
Po pierwszej minucie zdumienia i przestrachu względny spokój zapanował w ich głowach. Aime Jobubert mówiła dalej:
— Od twoich odpowiedzi zależy życie was obu.
Lartigues spojrzał agentce prosto w oczy i odpowiedział cynicznie.
— Cóż mogę powiedzieć nowego, wszystko wiesz, równie dobrze, jak i ja! Wstąpiłem na drogę zbrodni i szedłem po niej prosto do końca, a gdybym nawet próbował zejść z niej, tobym nie mógł. Groziła mi gilotyna, musiałem głowę ratować i zachowałem ją na karku, żyłem jak musiałem żyć po takich początkach i jak mnie do tego przeznaczyła moja natura. Gdybym cię był na drodze spotkał, byłbym cię zgniótł. I z innym tak samo bym uczynił. Maurycy zrodzony ze mnie, krew moją mając w żyłach, prędzej czy później musiał zostać mordercą. Człowiek nie może się uchronić przed losem, masz tego dowody, bo nie znając swego pochodzenia, idzie, ulegając innemu wpływowi, prócz temu, który powinien go był poprowadzić do dobrego. Maurycy przecie schwycił za nóż i zabił pewną ręką i to z zapałem! Syn podobny był do ojca. Jabłko niedaleko pada od jabłoni.
— To fałsz! — krzyknęła agentka — Maurycy nikogo nie zabił! Kłamiesz!
Lartigues wzruszył ramionami.
— Syn twój zabił więcej ludzi, niż ja — rzekł — wypadek naprowadził go na ślad naszych tajemnic. Po śladzie tym poszedł dalej i ażeby zabrać miljony, zdobywać je począł sztyletem.
— Kłamiesz! — powtórzyła agentka.
— Tak sądzisz? No, to zapytaj swego syna, kto zabił Jenny, służącą Verdiera, w grobowcu Kurawiewów, dokąd się zakradł, ażeby sobie przywłaszczyć naszą korespondencję — odpowiedziałby:
— To ja!
— On! — rzekła pani Rosier, prawie nieprzytomna.
— Idź go zapytać — mówił dalej Lartigues — kto zamordował na ulicy Montorgueil człowieka w karecie, przysłanego z Anglji do Verdiera, człowieka, którego Maurycy przywiózł ze stacji kolei Północnej, zapytaj, a odpowie ci:
— Ja!
Aime Joubert zasłoniła twarz rękami i ledwie dosłyszalnym głosem wyszeptała:
— Nie, nie... Nie wierzę ci. To nieprawda!
— Myślisz, że to niepodobna, a wiesz jeszcze nie wszystko: Spytaj Maurycego, kto zabił jego kochankę, piękną Oktawję, wetknąwszy jej złotą szpilkę w głowę? Spytaj, kto podpiłował lód na stawią Vinceńskim, gdzie miała utonąć Marja Bressoles, kto schował wśród kwiatów żmiję, która ukąsiła Marję, tak, że nad grobem już była, kto zadał śmierć Symeonie kwasem pruskim? A on odpowie: ja! Słowo honoru! twój syn dobrze się zasłużył. Wielkiego charakteru człowiek.
— Symeona umarła! — krzyknęła agentka w najwyższem podnieceniu — umarła, powiadasz? Może i hrabia Iwan umarł! A Marji Bressoles śmierć grozi po raz trzeci! On to ohydniej i to uczynił Maurycy!
— Tak, i uczynił bez namowy, sam od siebie, powodując się poprostu instynktem i pociągiem do zbrodni, nie ja go szukałem, nie ja mu włożyłem nóż do ręki, anim go uczył, jak się ma nim posługiwać! Wcalem go nie znał, gdy nam się narzucił. Powiedział mi, że jest twoim synem, a ja zataiłem jednak, że jestem jego ojcem.
Pani Rosier dusiła się. Zdawało się jej, że oddycha rozpalonem powietrzem, że wciąga w siebie ogień. Zdawało się jej, że mózg kipi i że rozerwie zanadto kruchą czaszkę.
— Czym ja nie oszalała? — pytała siebie nieprzytomna i powtarzała ciągle: — On, on, on, morderca!
— Teraz już wszystko powiedziałem — mówił dalej Lartigues — jeżeli twój syn stoczył się w otchłań, jak ja, jeżeli się jak ja powalał krwią i błotem, sam tego chciał. Ale ty go możesz ocalić jego i nas jednocześnie.
Na te słowa agentce w jednej chwili wróciła wszystka energja całe męstwo.
— Ocalić was! — rzekła z wściekłością w głosie — co to? Chyba nie myślisz o tem, co mówisz Lartiguesie! Mam ciebie i ty sadzisz, że cię puszczę?
Drwiący uśmiech przebiegł po ustach Lartiguesa.
— Więc razem z nami wydasz swego syna:
Agentka zachwiała się.
— Jego wydać! — szepnęła. — Wydać ludziom, ale oni go pewnie skażą...
— Na gilotynę! — dokończył Lartigues.
Agentka drgnęła od stóp do głowy.
— Milcz! — mówił dalej Lartigues. — Dzisiejszej nocy odjadę z nim!... Wywiozę go z Paryża — ocalę go.
— Nie — odpowiedziała Aime Joubert stanowczym głosem. — Nie!
— To — wmieszał się Verdier — nie wyjdziesz tu stąd żywa.
Wyciągnął z kieszeni rewolwer i dodał:
— Ze mnie człowiek bardzo spokojny i łagodny, ależ kto nie broni własnej skóry? Pozwól nam uciec, albo umrzesz!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.