Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/L

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


L.

Pani Rosier przez kilka minut zbierała myśli, potem w te słowa zaczęła.
— Matka twoja, chociaż rodzice jej nie mieli majątku, otrzymała jednak staranne wychowanie. Przeznaczono ją do nauczycielskiego zawodu. Po śmierci ojca, dla dopomożenia schorowanej matce, przyjęła miejsce, nauczycielki na pensji w Dijon. Przy oszczędności i odmawianiu sobie wielu, rzeczy, mogła się jako tako utrzymać wraz z matką. Biedna staruszka zaniemogła. W miesiąc później umarła twoja babka na jej ręku i matka twoja została sierotą w dziewiętnastym roku życia, bez żadnych środków do życia, oprócz swej pracy. Z krewnych żył jeszcze stryj. Udała się doń, prosząc o pomoc i opiekę. Stryj ten, stary, zimny egoista, nie ulitował się wcale nad córką swego brata, samotnem dziewczęciem, które raz po raz poniosło tak straszne ciosy i odepchnąwszy ją chłodno i prawie okrutnie, podarował jej pięć luidorów i rzekł do niej:
— Jedź do Paryża, zarabiaj i pracuj na utrzymanie, tylko próżniacy umierają z głodu!
A przecież bogatym był bo posiadał dwakroć sto tysięcy franków rocznego dochodu i nie był żonaty. O ile okrutnym był stryj, o tyle dumną była jego synowica; jałmużny nie przyjęła, choć jej pozostała bardzo maleńka kwota, a miejsce, które miała w Dijon, oddane już było komu innemu; pojechała do Paryża, gdzie spodziewała się odnaleźć dawną przyjaciółkę matki, wyszłą w Paryżu za mąż. Tym razem nie doznała zawodu.
Przyjaciółka matki przyjęła ją z otwartemi rękami, pocieszyła ją, dodała odwagi i umieściła u pewnej bogatej rodziny, gdzie też przez dwa lata żyła spokojnie, jeżeli nie całkiem szczęśliwie.
Na nieszczęście śmierć pana domu wywołała wielkie zmiany. Twoja matka musiała opuścić miejsce, ale list polecający dał jej wstęp do innej rodziny. Spodobała się żonie znakomitego Rosjanina, która przyjęła ją za główną garderobianą i lektorkę. U tej to szlachetnej, zacnej pani zaczęły się nieszczęścia w jej życiu.
Dotąd matka pozostawała cnotliwą, czystą i Bogu wiadomo, jak uczciwą była jej natura. — Otrzymując rozsądne rady, mając dobre przykłady przed oczyma, nie podejrzywała wcale istnienia złego i wszelki ją występek przerażał. Na nieszczęście w tym czasie, kiedy poczęła służyć u tej rodziny rosyjskiej, łotr pewien, nikczemnik, szatan z ludzką twarzą, został przybocznym kamerdynerem samego pana hrabiego Kurawiewa.
Usłyszawszy nazwisko to, którego się nie spodziewał, Maurycy drgnął i słuchał jeszcze uważniej.
Matka twoja, zobaczywszy go po raz pierwszy, ani podejrzywała, że stanie się on sprawcą jej późniejszych nieszczęść.
Łotrowi wielce zależało, ażeby pozyskać sprzymierzeńca domu, gdzie z nim weszła zbrodnia i nieszczęście. Umiał tak zręcznie odegrać komedję miłości, mówił o małżeństwie z takim zapałem, że biedna matka twoja przywiązała się do niego namiętnie, ani na chwilę nie podejrzewając jego szczerości. Została kochanką tego człowieka!
— Kochanką! — powtórzył Maurycy.
— Tak, kochanką — odpowiedziała pani Rosier tonem głuchej wściekłości. — Łotr splamił czystą dusze, ślepo mu wierzącą! Syn shańbionego dziewczęcia nie miał nigdy nosić nazwiska swego ojca!
— A tym synem jestem ja? — przerwał Maurycy.
— Ty — odpowiedziała pani Rosier. — Ale nie wiesz jeszcze wszystkiego! Słuchaj słuchaj jeszcze!
Wkrótce potem, gdy uwiedziona została twa matka, hrabinę Kurawiew znaleziono nieżywą w łóżku, zamordowaną dwoma pchnięciami sztyletu. Kamerdyner zabił hrabinę, poczem uciekł — pozostawiwszy jednak fałszywe poszlaki, które miały naprowadzić podejrzenia na twą matkę. Nieszczęśliwą kobietę aresztowano i wsadzono do więzienia.
Maurycy znów zadrżał. Twarz Aime Joubert powlokła się bladością śmiertelną i nabrała okrutnego wyrazu. Ponury ogień błyskał w jej oczach. Mówiła dalej głosem gorączkowym, ochrypłym i urywanym.
— Wyprowadzono śledztwo, matkę twoją poczytywano za nikczemną istotę, wspólniczkę łotra, który spełniwszy zbrodnię, znalazł sposób ujścia przed sprawiedliwością.
Czas upływał wolno. Na tydzień przed posiedzeniem, na którem los jej miał być rozstrzygnięty a zabójca skazany na śmierć zaocznie, — matka twoja porodziła syna.
— Mnie! — zawołał Maurycy po raz drugi. — Takie przeznaczenie! — dodał z goryczą. — Chrzczony jestem we krwi. Jak nazywał się mój ojciec morderca?
— Piotr Lartigues!
— A moja matka? co się stało z moją matką?
— Udało się jej dowieść niewinności w sposób jasny, stanowczy, była uniewinnioną.
— Więc na jej nazwisku nie pozostało krwawej plamy, sprawiedliwość ludzka ogłosiła jej niewinność?
— Plamy nie pozostało.
— A po uniewinnieniu co uczyniła moja matka?
— Przysięgła zemścić się na łotrze, który nietylko ją oszukał i shańbił, ale o mało co nie zaprowadził na rusztowanie.
— Zemścić się?... w jaki sposób? cóż mogła uczynić?
— Sama uczynić nic nie mogła, a przecie za jakąbądź cenę chciała odnaleźć zbrodniarza, wydać go w ręce sprawiedliwości i przyczynić się do ukarania go śmiercią. Udała się do prefekta policji, błagała jak o łaskę i otrzymała miejsce w policji śledczej... piętnaście lat w niej służyła.
— Ona? moja matka? — wyszeptał Maurycy, zakrywszy twarz rękami.
Po kilku sekundach podniósł głowę.
— Co mi do tego? — rzekł.
— Matka moja umarła, życia jej nie zaczną rozgrzebywać. W metryce mej chyba nie jest zapisane, żem się urodził w więzieniu. W akcie zejścia mojej matki również nie może być mowy o tem, że należała do policji...
— Twoja matka nie umarła! — odpowiedziała pani Rosier.
Maurycy drgnął, jak ukąszony przez żmiję.
— Matka moja nie umarła? — powtórzył zdławionym głosem.
— Nie, żyje ona jeszcze i chociaż dostała dwakroć sto tysięcy franków w spadku po stryju, który tak okrutnie odmówił jej niegdyś wszelkiej pomocy, znowu wstąpiła do policji śledczej. Ściga ona jeszcze Piotra Lartiguesa, twego nikczemnego ojca, który jest niezawodnie wspólnikiem zabójcy na cmentarzu Pere Lachaise i na ulicy Montorgueil. Przysięgła, że obu odda pod gilotynę, na którą zasłużyli!
Dreszcz przebiegł po ciele Maurycego. Zimny pot wystąpił mu na czoło.
— A teraz — mówiła dalej pani Rosier — idź prosić ojca Marji Bressoles o jej rękę. A gdy zechce się dowiedzieć, kto jesteś, powiedz mu: „Jestem synem nieprawym Piotra Lartiguesa, mordercy, skazanego zaocznie na śmierć i Aime Joubert, uniewinnionej przez sąd przysięgłych, a po uniewinnieniu należącej do agentów policji. Takim jestem. Proszę pana o rękę pańskiej córki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.