Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.

W domu przy ulicy Beranger znano Verdiera pod nazwiskiem Martin, jako lokatora mieszkania na trzeciem piętrze, w oficynie wychodzącej na podwórze.
Co się zaś tyczy mieszkania, z którego, jak widzieliśmy, Verdier wychodził przebrany za księdza, to wynajęte było przez małego kapitalistę, zwanego Marchais, który mieszkał sam, bardzo samotnie, zakupując sobie naprzód zapasy i nie pokazując się, że tak powiemy, tylko w dzień płacenia komornego i to jeszcze pieniądze odnosił do odźwiernego.
Odbierał on wiele listów, nikt do niego nie przychodził, płacił regularnie i na nowy rok dawał sutą kolendę swemu odźwiernemu; ten miał go w wielkiem poszanowaniu od ośmiu czy dziesięciu lat, jak mieszkał przy ulicy Beranger i jego trochę tajemnicze życie znajdował zupełnie naturalnem.
Mamyż potrzebę mówić, że tym panem Marchais był nie kto inny, tylko sam Verdier.
Martin i Marchais, nie mieszkający ani w tym samym budynku, ani na tem samem piętrze uchodzili w oczach wszystkich za dwie zupełnie inne osoby...
Lartigues zadzwonił bardzo cicho dwa razy do drzwi mniemanego Martina.
Drzwi otworzył sam Verdier, ubrany tak samo, jakeśmy go widzieli na cmentarzu Pere-Lachaise.
Wpuścił gościa i zamknął drzwi za nim.
Obadwaj pozostali z sobą blisko przez godzinę.
Po upływie tego czasu drzwi mieszkania, leżące na drugiem piętrze domu wychodzącego na bulwar i wynajmowanego przez kapitalistę Marchais‘ego, otworzyły się, przepuszczając człowieka okręconego w długą futrzaną szubę i mającego jedwabny kapelusz na gęstej czarnej czuprynie, zaledwie przyprószonej siwizną.
Człowiekiem tym był Lartigues, zupełnie przemieniony przez Verdiera i wcale niepodobny do Belgijczyka Juljusza Thermis z hotelu Niderlandzkiego.
Zeszedł powoli i wyszedł przez drzwi, prowadzące na bulwar.
Omnibus, idący do kościoła św. Magdaleny, przechodził; wsiadł do niego.
Wkrótce się z nim spotkamy.
Gdy się to działo przy ulicach Grammont i Beranger, śledztwo, które się rozpoczęło w naszych oczach co do podwójnej zbrodni na cmentarzu Pere-Lachaise i przy ulicy Montorgueis ciągnęło się dalej.
Obadwa trupy zostały zaniesione do Morgi, gdzie przed wystawieniem na widok publiczny miały być obejrzane przez lekarza, delegowanego z policji.
Około południa urzędnicy powrócili do gmachu sądowego.
Prokurator Rzeczypospolitej wezwał do swego gabinetu sędziego śledczego, naczelnika wydziału śledczego i komisarza, aby od nich dowiedzieć się szczegółów tej dziwnej i dramatycznej sprawy, którą się wkrótce miał cały Paryż zajmować.
Gdy pan Paweł de Gibray skończył opowiadanie, naczelnik wydziału śledczego zakonkludował w te słowa:
— Puścimy najzręczniejszych agentów i każemy splądrować cały Paryż, ale jestem przekonany, że nie znajdziemy mordercy lub morderców, chyba wtedy, gdy tożsamość ofiar zostanie sprawdzoną.
— Może pan masz słuszność — odparł prokurator Rzeczypospolitej. — Zatem nie zaniedbuj pan, aby jak najprędzej sprawdzić tożsamość. Paryż przeraża się, widząc, że podobne zbrodnie długo pozostają bez ukarania, gdyż bezkarność taka, według niego, dowodzi bezsilności policji.
Wyżej wymienieni urzędnicy wyszli razem.
— Panowie jesteście na czczo, tak samo jak ja — rzekł Paweł de Gibray. — Pozwólcie, że was zaproszę na śniadanie do kawiarni Auguesseau. Stamtąd pójdziemy do Morgi.
— Gdzie poleciłem Jodeletowi i Martelowi czekać na nas — rzekł naczelnik wydziału śledczego.
— Chętnie przyjmuję pańskie zaproszenie.
Komisarz do spraw sądowych również je przyjął.
— Pan de Gibray wydał rozkaz, aby do Morgi przyprowadzono stangreta Cadeta, który się miał stawić w jego kancelarii o pierwszej, — poczem udał się z towarzyszami do restauracji i zamówił ostrygi, kotlety z kartoflami, jajecznicę z truflami, pasztet z wątróbek gęsich i wino Chablis-Moutonne.
Podczas śniadania rozmowa naturalnie toczyła się o sprawie, która ich wszystkich trzech zajmowała.
Niezliczone przypuszczenia, po większej części sprzeczne, były wygłaszane a następnie dyskutowane.
Naczelnik wydziału śledczego myślał o zemście.
Komisarz do spraw sądowych przypisywał podwójną zbrodnię interesom familijnym.
Sędzia pokoju bardzo niezdecydowany, bardzo niespokojny, nie łączył się otwarcie z żadnem z tych przypuszczeń.
Jemu się zdawało, że trzeba było szukać na innej drodze.
Na jakiej?
Jeszcze nie wiedział.
Śniadanie nie trwało dłużej nad godzinę, poczem wstano, aby się udać do Morgi.
Jodelet i Martel już się tam znajdowali.
Lekarz prefektury jeszcze nie przybył.
Urzędnicy weszli do głównego nadzorcy, który ich zaprowadził do amfiteatru, w którym obadwa trupy leżały, okryte obszernem prześcieradłem.
Prześcieradło to spuszczone po biodra, pozwalało widzieć piersi nagie i powalane szerokiemi krwawemi plamami.
Pan de Gibray i jego towarzysze długo się przyglądali śmiertelnie bladym twarzom ofiar.
— Wydałem rozkaz, aby nie ruszać włosów pozostałych w ręku umarłej — rzekł pan de Gibray.
— Wykonano ten rozkaz, proszę pana — odparł posługacz amfiteatru, odsłaniając zupełnie prześcieradło i pokazując w zaciśniętych palcach mały promyk jasnych włosów.
— To dobrze. Zostawimy je tak do przybycia lekarza.
Naczelnik wydziału; śledczego zapytał nadzorcy:
— Czyś pan kazał przetrząsnąć suknie?
— Tak jest panie i to jak najstaranniej!
— Nic pan nie znalazłeś?
— I owszem...
— Ach! — zawołał Paweł de Gibray z oczyma jaśniejącem nadzieją. Może jaki ślad.
— Bardzo wątpię, proszę pana, rzecz ta wydaje mi się małej wagi.
— Nareszcie, cóż to jest?
— Papier powycinany, złożony w ośmioro, zawinięty w kawałek innego papieru. Wszystko to znajdowało się w bocznej kieszonce kamizelki owego człowieka. Czy mam to panu oddać?
— Zaraz. Czyś się pan przekonał, że na bieliźnie nie było żadnego znaku?
— Niema, proszę pana, okoliczność ta została zapisana do mego protokółu przyjęcia, którego duplikat będę miał honor panu doręczyć, gdy doktor zamieści swoje spostrzeżenia.
W tej chwili drzwi amfiteatru się otworzyły i oczekiwany lekarz wszedł w towarzystwie swoich dwóch uczniów, którzy mu służyli za pomocników.
Nowoprzybyły ukłonił się urzędnikom i rzekł:
— Dowiedziałem się, że mam dopełnić sprawdzenia...
— Tak jest, doktorze, na dwóch ciałach odparł sędzia śledczy.
— Jestem na pańskie rozkazy.
Lekarz przypasał biały fartuch podany mu przez posługacza amfiteatru, dwaj pomocnicy uczynili toż samo i przystąpiono do trupów.
Prześcieradło zostało zdjęte całkowicie i ciała można było widzieć zupełnie nagie.
— A! a! uderzenia nożem! — szepnął doktór nachylając się nad ranami.
— Ja sądzę, że to są raczej uderzenia sztyletu — zauważył komisarz do spraw sądowych.
— Zobaczymy — odpowiedział lekarz.
Poczem zwracając się do posługacza amfiteatru, dodał:
— Weź mokrą gąbkę i obmyj rany ze krwi, która je prawie całkiem zakrywa.
Posługacz poszedł po wodę i gąbkę, poczem wykonał otrzymany rozkaz.
Jodelet przyglądał się trupowi kobiety niby przez lupę, szukając jakiego śladu, któryby mógł zwrócić uwagę i ułatwić odkrycie tożsamości.
Nie znalazł nic i zaczął się tak samo przypatrywać trupowi mężczyzny.
Nagle zadrżał i szybko się nachylał nad prawą ręką trupa leżącą na płycie marmurowej.
— Panie sędzio — rzekł po upływie sekundy — oto jest znak, o którym trzeba będzie dobrze zapamiętać.
I wskazywał palcem tatuowanie, znajdujące się na ramieniu.
Wszyscy spojrzeli.
— W istocie — odparł pan de Gibray — to może dopomóc do prędkiego poznania tego człowieka... Wieniec laurowy, w środku którego znajduje się cyfra: 1848.
— Pewno rok, w którym ten człowiek kazał sobie zrobić to wykałanie rzekł Jodelet...
— A wyżej dwie szable na krzyż — dodał sędzia śledczy.
— Dowód, że ten człowiek był żołnierzem! — zawołał agent.
Naczelnik wydziału śledczego wmieszał się do rozmowy.
— W każdym razie — rzekł — wykałanie te dowodzi, że ów człowiek nie należał do rodziny wyższego stanu.
— Bywają synowie wielkich rodzin dobrowolnie zaciągnięci, zatem prości żołnierze... — rzekł lekarz.
— Pewno, ale ci nie pozwalają sobie wykałać na ręku dwóch szabli.
— To prawda.
Posługacz amfiteatru obmył rany.
Doktor, mający trochę krótki wzrok, włożył szkiełko na oko i nachylił się nad ranami kobiety.
— Macie panowie słuszność! — rzekł.
— Oto jest rana, zadana sztyletem o trójkątnem ostrzu. Ręka która uderzyła, nie była pewną swego ciosu. Kobieta musiała się energicznie bronić, przeszkadzając mordercy uderzyć pewno.
— Czy pan przypuszczasz, że walczono? — zapytał pan de Gibray.
— To rzecz widoczna. Morderca nie osięgnąwszy celu, zadał drugą ranę prosto w serce.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.