Szwedzi w Warszawie/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Szwedzi w Warszawie
Wydawca Konstanty Trepte
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia St. Niemiry Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV
Jako Maciek, ujrzawszy śmierć z kosą, omdlał i co potem nastąpiło.

Ale nie było czasu na to, by próżne wyrazy trwogi i zdziwienia wyrażać, należało przedewszystkiem ratować biednego Maćka, który leżał głową na dół, blady śmiertelnie, z oczami otwartemi szeroko, w których malował się nieopisany wyraz przerażenia, zupełnie nieprzytomny, prawie umarły. Pan Rafałowicz na razie, ujrzawszy tak okropny widok, stracił zupełnie świadomość; stał wpatrzony w kościotrupa i cofał się wstecz wolno i żegnał się głośno. Kazik skamieniał i nie śmiał ruszyć ani ręką, ani nogą; jeden tylko Kacper szybko odzyskał zimną krew i wstępując śmiało na schody, wołał:
— Przecież to nie jest żadna śmierć, jeno szkielet ludzki. Kogoś tu w dawnych czasach więzili i zapomnieli o nim zapewne i on też umarł, a szczury pewnikiem i inne plugastwo tak obżarło ciało, żo jeno szkielet został. O! to był więzień jakiś, bo łańcuch ma u nogi. No! Kazik chodźże mi dopomódz, nie bądź babą! Trza wżdy Maćka ratować!
Ocknął się na te słowa Kazik, ocknął się i pan Rafałowicz i wszyscy trzej zeszli po schodach. W rzeczy samej na jednej nodze szkieletu były kajdany, od których szedł długi łańcuch, przytwierdzony gdzieś do ściany. Niewątpliwie, jak słusznie twierdził Kacper, był to jakiś nieszczęśliwy więzień, trzymany w tem ponurem podziemiu, może z czasem zapomniany i tak zostawiony śmiertelnemu swemu losowi. Widocznie doczołgał się do drzwi, może w oczekiwaniu jakiejś ludzkiej pomocy i oparty o nie, skonał. Gdy Maciek drzwi te wyważył i padł wraz z niemi na wznak, szkielet wstrząśnięty tem obalił się, stoczył i przykrył sobą biednego czeladnika szewckiego. Ten, na taki widok a może wskutek uderzenia głową o schody, omdlał.
Pan Rafałowicz z dwoma chłopcami zabrał się więc najprzód do usuwania leżącego na Maćku szkieletu. Nie bez wstrętu i zabobonnej trwogi dotykali się oni tych szczątków żywego i nieszczęśliwego niegdyś człowieka. Ale z drugiej strony, nie było z tem wielkiego kłopotu. Kościotrup, zmurszały przez długi pobyt w tem wilgotnem podziemiu, padając z wysokości kilku schodów, rozleciał się prawie zupełnie i jedna z rąk, oderwawszy się od kośćca, legła na piersiach Maćka. Czaszka oderwała się i potoczyła gdzieś daleko, krzyż połamał się, tylko nogi krzepko u biodra się trzymały. Zdjęto ostrożnie ową fatalną rękę, podniesiono Maćka oswobodzonego z mniemanych uścisków śmierci, usadzono na schodach i poczęto trzeźwić. Że żył, to nie było wątpliwości. Pan Rafałowicz wsunął mu rękę pod kubrak i wyczuł bicie serca, wprawdzie słabe i nieregularne, ale świadczące, że nie jest to śmierć, ale chwilowe omdlenie z przestrachu.
Ale omdlenie było silne i uparte, zwłaszcza, że nie bardzo było czem trzeźwić Maćka. Napryskano mu się w twarz dosyć wody, nim nakoniec ciężko westchnął, oczy słupem stojące przymknął, potem je znowu otworzył i począł patrzeć obłąkanym, mętnym wzrokiem na obecnych.
— Kto to? — wreszcie zapytał.
— To my... to ja Kazik, twój kamrat, a to pan Rafałowicz, a to Kacper... ocknijże się do licha!
Maciek nic na to nie odrzekł, jeno znów westchnął żałośliwie, oczy jeszcze raz przymknął, by je zaraz otworzyć.
— Maciek — rzekł pan Rafałowicz — napijesz się wina?
— O, laboga, laboga! — jęknął Maciek.
— To dobrze, skoro gada — szepnął pan Rafałowicz — zaraz mu dam mocnego wina węgierskiego, to się ocknie do reszty.
To powiedziawszy, wydobył flaszę z winem, odkorkował i począł lać do gardła Maćka. Ten łykał, łykał, a gdy pan Rafałowicz odjął butlę, mruknął:
— Jeszcze!
— Oho! — rzekł pan Rafałowicz — tybyś, widzę, wszystko połknął — ale dał mu jeszcze pić.
Maciek łykał znowu chciwie i byłby zapewne całą, co prawda niewielką, flaszkę połknął, gdyby pan Rafałowicz nie odjął mu jej od ust. Maciek westchnął, spojrzał żałośliwym wzrokiem na niknącą w kieszeni żupana pana Rafałowicza flaszę, obtarł usta, pogładził się ręką po piersiach, mlasnął językiem i rzekł:
— Przednie!
Roześmieli się na to wszyscy, a Kacper rzekł:
— Skoro jesteś zdrów, to wstawaj. Bodaj cię, a toś nam strachu napędził!
Maciek podniósł się leniwie, pomacał po głowie i rzekł:
— Stłukłem sobie łeb szpetnie. Ale co to było?
I nagłe przypominając sobie, zawołał:
— Rety! ja śmierć widziałem... śmierć mię dusiła!
— Głupstwa gadasz — ozwał się na to pan Rafałowicz — nie śmierć żadna, jeno zwyczajny szkielet jakiegoś nieszczęśnika, którego tu za dawnych czasów uśmiercili.
— O, laboga, laboga! co mi też jegomość gada, przecie ja na własne oczy śmierć z kosą widziałem. Dziabnęła mię nawet w łeb i dusić zaczęła i jeślim żyw, to jakieś zmiłowanie Boskie...
Wytłomaczono mu przecież, wyjaśniono cały przebieg tego osobliwego wypadku, pokazano rozrzucone po piwnicy kości szkieletu i jako tako uspokojono, choć trzymał się zdala od tych szczątków, poglądał na nie z ukosa i chował się za innych, a Kazika ciągle się trzymał za połę od kubraka.
Pan Rafałowicz, gdy już się cała historya z Maćkiem skończyła, rzekł:
— Skoro tu więzień był zamknięty, to pewnikiem, mociumpanie, wyjścia stąd niema, ale to mi wielce jest dziwno, bo na prospekcie Ascolego wyraźnie tędy czerwona idzie linija. Ale obaczmy najprzód tę piwnicę. Była ona niewielka, cztery kroki wzdłuż, pięć wszerz, półokrągła i silnio sklepiona i w górze miała mały kwadratowy otwór, silnie okratowany, przez który zapewne powietrze się dostawało, które tu było dość świeże. Łańcuch, do którego był przykuty szkielet, osadzony był w murze i miał dość znaczną długość, tak że biedny męczennik mógł się swobodnie po ciemnicy poruszać. Posadzka była wyłożona wielkiemi płytami kamienia, ale przez czas i wilgoć, płyty te od dawna roztąpiły się i pod nogami uginały się jak klawisze.
Co wszakże najważniejsza, to że wprost drzwi, tak niefortunnie wyłamanych przez Maćka, znajdowały się w przeciwnej ścianie inne drzwi, również żelazne i z pozoru dość mocno wyglądające, nizkie, wązkie, oprawione w odrzwia kamienne.
— Otóż jest wyjście z tej piwnicy — rzekł pan Rafałowicz — ale czy dadzą się one tak łacno jak tamte otworzyć!...
— O, ja już nie chcę, nie chcę ich otwierać — zawołał Maciek — bo tam może jest druga śmierć!
— Kazik, obacz no te drzwi! — rzekł pan Rafałowicz, nie odpowiadając na niemądrą uwagę Maćka.
Kazik zbliżył się z pochodnią, począł owe drzwi opatrywać, aż nagle zawołał:
— Tu jest klucz i jakiś papier.
— Papier! — zdziwił się pan Rafałowicz — a to co ma znaczyć?
— I jest coś na nim napisane.
— A to osobliwsze! — zawołał pan Rafałowicz i żwawo do owych drzwi pobiegł.
W rzeczy samej w ogromnym staroświeckim, pełnym najdziwaczniejszych zakrętów, zamku, tkwił wielki klucz na pół rdzą zjedzony, a u jego ucha na drucie wisiała kartka nie papieru, ale pargaminu. Znać było na niem jakieś pismo, ale to wilgoć w połowie wyżarła, tylko tu i owdzie pojedyncze wyrazy łacińskie można było odróżnić. Na szczęście pargamin na samym dole był zagięty i w tem zagięciu pismo zachowało się dobrze. Była tu data 25 Sierpnia 1651 r. i podpis Silvia Ascolego.
— Tak, to on, mistrz Ascoli, a mój szwagier to pismo tu ostawił — rzekł poważnie pan Rafałowicz — szkoda, że go odczytać niepodobna, ale wszakże mamy tę pewność, że dobrze idziemy. Panie, racz mu dać wieczne odpocznienie a światłość wiekuista niechaj mu świeci.
Przeżegnał się, westchnął i rzekł:
— Sprobój, Kaziku, otworzyć te drzwi.
— Ja już próbuję, ale klucz zardzewiał i strasznie skruszał... nie! nie mogę. Trzeba drąg włożyć w ucho, może się da otworzyć.
Użyto więc drąga żelaznego i przy pomocy Kacpra, bo Maciek tchórzliwie trzymał się zdaleka, a pan Rafałowicz dumał nad pismem Ascolego, zamek nakoniec z piskiem i zgrzytem przeraźliwym ustąpił. Gdy potem same drzwi z takim zgrzytem, przez tysiączne echo powtarzanym, otworzono, ukazały się najpierw schody kamienne, wiodące w górę, a potem czarny loch.
Pan Rafałowicz, obaczywszy to, rzekł:
— Tak, to było więzienie, umyślnie niżej od korytarza podziemnego umieszczone. Straszne więzienie, bo wyobraźcie sobie, że tego męczennika, którego tu oto kości widzimy, trzymano tu zapewne przez całe życie, aż umarł. Chłopcy, uklęknijmy i pomódlmy się za jego duszę.
Wszyscy za przykładem pana Rafałowicza uklękli, zdjęli czapki (oprócz Maćka, bo ten, utraciwszy swe nakrycie głowy podczas przeprawy przez mur miejski, ciągle szedł z gołą czupryną) i zmówiwszy kilka Zdrowaś Marya, zakończyli tę cichą, serdeczną, w głębi podziemia przed tron Boży wysłaną modlitwę, słowami: „wieczne odpocznienie racz mu dać Panie, a światłość wiekuista“ i t. d.
— Teraz, chłopcy — rzekł pan Rafałowicz, prostując się po tej modlitwie — nie trzeba by te szczątki ludzkie walały się tutaj po podziemiu i były rozwłóczone przez szczury i inne plugastwo. Obowiązkiem chrześcijańskim jest grzebać umarłe, pogrzebmy i tego nieszczęśnika.
— A jak? — spytał Maciek — przecie tu kamienie.
— Trzeba tam, pod murem, oderwać kilka płyt, to łacno pójdzie, bo one i tak się ruszają, potem wykopiemy w ziemi dół i pochowamy uczciwie te kości. Nie w poświęcanej ziemi będą one spoczywały, ale to już nie nasza wina i nic na to nie poradzimy. Bierzmy się więc do roboty, a Pan Jezus wynagrodzi nas kiedyś za ten dobry uczynek.
Chłopcy, nawet Maciek, którego słowa pana Rafałowicza z powagą wygłoszone, rozrzewniły głęboko, tak że wzdychał i nosem głośno pociągał, rzucili się żwawo do odrywania we wskazanem miejscu płyt kamiennych. Łatwo to przyszło, bo płyty ledwie się trzymały i pod niemi ukazała się ziemia miękka i wilgotna, w której bardzo prędko wykopano odpowiedni dół i w nim kości nieszczęśliwego więźnia złożono, nawet nogę, którą z łatwością z obręczy łańcucha wyjęto. Szczątki te przysypano napowrót ziemią, ubito ją jak można było najlepiej i płytami kamiennemi przykryto. Gdy to ukończono, pan Rafałowicz, a za nimi czterej jego kompani, uklękli na tym grobowcu i pacierz za duszę nieboszczyka odmówili.
Powstawszy, pan Rafałowicz rzekł:
— A teraz, Kazik, wyryj ty nad tym biednym grobem na murze krzyż duży. Drągiem żelaznym na tych zemszałych cegłach będziesz mógł tego dokonać. Niech kiedyś, jeżeli znów któś ze żyjących zjawi się w tem podziemiu, wie, że tu pochowano kości człowieka.
Kazik wyrył duży krzyż, a że cegły w murze od wilgoci skruszały, znak ten święty był bardzo głęboki i widoczny swą jaskrawą, czerwoną barwą na tle szarzyzny ścian. Pod spodem Kazik już z własnej inwencyi wypisał:

A. D. 1656.

Pan Rafałowicz mu to pochwalił, obejrzał się jeszcze raz po tem ponurem więzieniu i rzekł:
— A teraz w drogę, mamy jeszcze przed sobą długą i może niebezpieczniejszą niż dotąd peregrynacyą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.