Sztuka czytania/Dosłowność

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Bereza
Tytuł Sztuka czytania
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1966
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

DOSŁOWNOŚĆ

Pisząc w swoim czasie o „Statku zezowatych“ (1959), wskazywałem na trudności narracyjne, które pokonywał Zieliński, zlikwidowawszy w świecie swojej wyobraźni dramatyzm zdarzeń i wszelką odmienność zjawisk w czasie i przestrzeni. U Zielińskiego panowała doskonała harmonia wszechwładnego absurdu, wypełniającego bez reszty i jednolicie przestrzeń i czas świata, który tworzyła wyobraźnia pisarza. Dzianie się w czasie i przestrzeni zastąpiły ciągi absurdalnych sytuacji, które Zieliński gromadził z podziwu godną pomysłowością. Już wtedy jednak nasuwało się pytanie, a może nawet obawa, że musi przecież istnieć jakaś granica pomysłowości twórcy absurdalnego świata. świat absurdalny Zielińskiego nie był światem nieskończonym. Pytanie polegało na tym, czy Zieliński zdradzi swój absurdalny świat, czy też znajdzie jakiś sposób, żeby sobie i nam zapewnić dłuższą w tym świecie zabawę.
Nie chcę być zrozumiany, że zgłaszam votum nieufności wobec wyobraźni pisarza. Zieliński dowiódł wystarczająco siły swej groteskowej wyobraźni. Nie ma on jednak racji, gdy pisze we własnym komentarzu do „Kosmatych nóg“ (1962): „Opowiadania groteskowe można porównać do porannej gimnastyki: kto chce, ten ćwiczy. Naturalnie głową.“ Ćwiczenie wyobraźni z własnej woli, zgoda. Ale nie wciąż w ten sam sposób: dla zwyczaju i dla rutyny, z codziennego nawyku. Zamienić przygodę wyobraźni w codzienne przyzwyczajenie, to byłoby to najgorsze, co mogłoby się zdarzyć. Na szczęście Zieliński nie powtarza z nami wyprawy „w dalekie groteskowe strony“ na „Statku zezowatych“. Tym razem zapewnił nam towarzystwo przedrzeźniaczy.
„Dalekie groteskowe strony“ się nie zmieniły, ale zabawa jest całkiem inna. Patrzeć zezem, a przedrzeźniać to co najmniej tyle samo, co uprawiać odrębny rodzaj gimnastyki. Należy wyjaśnić, że chodzi o przedrzeźnianie naszego języka powszedniego. Zieliński zdradzał w tym kierunku inklinacje od samego początku (kto nie wierzy, niech przerzuci wybór opowiadań Zielińskiego dla „Biblioteki Powszechnej“), ale nigdy dotąd żywioł parodii słowa mówionego nie był u Zielińskiego pierwszoplanowy. W ogóle słowo (a więc język, a więc ciało i krew literatury) nie było dla niego czymś najistotniejszym. Wyobrażam sobie, że „dalekie groteskowe strony“ Zielińskiego mógłby wyrysować Henryk Tomaszewski (aż dziw, jak ci dwaj artyści są do siebie podobni). Słowo było dla autora „Statku zezowatych“ jedynie środkiem przekazu płodów wyobraźni, które i w inny sposób byłyby przekazywalne.
Tak sprawa nie wygląda w zbiorku opowiadań „Kosmate nogi“. Tu słowo jest nie tylko środkiem przekazu artystycznego. Stało się ono także głównym terenem działania dla wyobraźni twórczej Zielińskiego. Tu słowo staje się — w sensie dosłownym — ciałem, czyli materialnością rzeczy, postaci i faktów. Żeby być ścisłym, trzeba powiedzieć, że Zieliński słowom przenośnym mowy potocznej nadaje sens dosłowny. Wynika z tego wspaniała zabawa.
Wszyscy używamy w języku potocznym słowa „świnia“ w przenośnym sensie moralnym czy estetycznym. Zieliński przemienił świnię metaforyczną w świnię prawdziwą i powstało z tego opowiadanie „Świnia w koszyku“. To zresztą zbyt proste ujęcie sprawy. Zieliński nie pisze „komiksów“. Na sytuację wyjściową tego opowiadania złożyło się więcej elementów. Zieliński odmetaforyzował słowo świnia i cały zwrot: podrzucić albo podstawić komuś świnię, a także zwrot: dać komuś kosza. W dalszym ciągu tego opowiadania wykorzystał olbrzymią ilość podobnych słów, zwrotów i powiedzeń. Całe opowiadanie (jak zresztą prawie wszystkie opowiadania zbioru „Kosmate nogi“) jest transpozycją przenośni mowy potocznej w dosłowność. Można by wyliczyć ogromną ilość takich transpozycji szczegółowych w każdym z opowiadań Zielińskiego. Oto przykład bardzo jaskrawy i łatwy: „Pamięta pan Artmala? Właśnie, był dyrektorem, a teraz żre trawę na łące za wzgórzem“ (str. 211). Groteskowa i absurdalna sytuacja powstała z aluzji do zwrotu: pójść na zieloną trawkę.
Zabieg transpozycji przenośni w dosłowność, chociaż jest to źródłem wielu groteskowych sytuacji fabularnych u Zielińskiego, byłby zabiegiem literacko dosyć prymitywnym, gdyby do tego tylko sprowadzała się wynalazczość Zielińskiego. Dosłowność nie likwiduje u niego metaforyczności. Opowiadanie o przygodach ze świnią w koszyku nie przestaje być jednocześnie opowiadaniem o rozkładzie miłości, o rozczarowaniu moralnym i estetycznym. Różne sfery znaczeniowe słów przenikają się wzajemnie. Wieloznaczeniowość słów jest zarazem wielokształtnością i barwnością świata. Z dosłowności i jednoznaczności wynika świat, groteskowy i absurdalny. Jednoznaczność i dosłowność tworzą „dalekie groteskowe strony“, w których kapitan Makardek mówi, co mówi: „Na własne uszy słyszałem od wybitnej osobistości, że dzieci są dobre“ (str. 144).
Z ofiarami dosłowności i jednoznaczności nie można się porozumieć. Oto próbki rozmowy narratora z opowiadania: „Burę, burę“ z ludźmi z „Dalekich groteskowych stron“, albo ich rozmowy między sobą.
1) „— Zapadli się pod ziemię?
— W ziemi ich nie ma. Za to ręczę“ (str. 79).
2) „— A sprawa ciągle w lesie...
— Do lasu ślady wyraźne jak szosa. A potem rób, co chcesz. Psy kręcą się w kółko. Ziemia przekopana. Ni tędy, ni siędy. Żadnego punktu zaczepienia. Nic, nic i nic“ (str. 83).
3) „— każę ogrodzić, kupię siatkę i pomaluję własnoręcznie zagranicznym lakierem. Panie inspektorze, jaki kolor byłby tu na miejscu? Może machnąć siatkę w wielobarwne paski?
— A po co grodzić? Po co je zamykać? Stoją cicho, ciasno, bez wiatru nie szumią... Jak siatka, to i furtka, a jak furtka, to i klucz. Co wart taki las pod kluczem? Nie grodźcie lasu, dobry panie“ (str. 90-91).
Wyprawa w „dalekie groteskowe strony“ zamieniła się u Zielińskiego w przygodę w absurdzie dosłowności i jednoznaczności, przy czym narrator opowiadań Zielińskiego nie kryje się ze swym dystansem do świata jednoznacznego absurdu. Ten, który opowiada, zna wieloznaczność słów i bawi się zasadzkami, które kryje język jak najbardziej potoczny i użytkowy. Opowiadania Zielińskiego stanowią — chciałoby się powiedzieć — prawdziwą rozróbkę w języku. Że nie jest to tylko rozróbka w języku, to po prawdzie ani wina, ani zasługa Zielińskiego. Zieliński mógłby z powodzeniem umyć ręce i odżegnać się od wszelkiej odpowiedzialności za wszelkie zbieżności jego literackiej zabawy z tak zwaną prawdą życia. Zieliński tylko dla zabawy w dosłowność każe mówić kapitanowi Makardkowi: „Ja tam, panie, swoje wiem. A tych, co myślą inaczej, przerobiłbym zaraz na zabawki. Święty spokój byłby i spokojna głowa“ (str. 145).
W żartobliwej deklaracji autorskiej Zieliński tak określa cel swojej literackiej zabawy: „Groteska również musi czemuś służyć. Wbiłem sobie w głowę, że krzepi wyobraźnię, a bez wyobraźni dzisiaj ani rusz“. To bardzo ładnie powiedziane. I myślę, że dobrze się stało, iż Zieliński swoją gimnastykę wyobraźni związał tak ściśle z materią naszego języka potocznego. Właśnie potocznego i użytkowego, a nie literackiego. Dobrze byłoby, gdyby ten i ów uświadomił sobie, że literatura nie wymyśla nic takiego, co by nie tkwiło w naturze elementarnych aktów językowych w praktyce codziennego życia. Wieloznaczność i metaforyczność literatury jest wiernym powtórzeniem wieloznaczności i metaforyczności najprostszych słów, które wypowiadamy na co dzień i na użytek praktyczny. Zieliński wymyślił groteskowy i absurdalny świat dosłowności. Oby ten jego świat pozostał czysto literackim wymysłem.

Stanisław Zieliński: „Kosmate nogi“, Warszawa 1962, Czytelnik.