Przejdź do zawartości

Szpieg (Kraszewski, 1864)/07

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor B. Bolesławita
Tytuł Szpieg
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1864
Druk M. Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Gdyby można przypatrzeć się całéj walce jaką w duszy człowieka złe jego skłonności z resztkami cnoty prowadzą, a często jakiś niezrozumiały fatalizm gnający do złego, którego średniowieki nazywali szatanem — ten dramat duszny byłby zaprawdę goręcéj zajmującym, nad wszystkie trajedie greckie.
Niema zapewne człowieka, któremuby w życiu złe nie przychodziły myśli, ale to są ziarna które wiatr rozwiewa, dopiero czyn zły wkorzenia chwast na wieki. — Jak te pól naszych ciernie i osty które co rok wycięte z każdą wracają wiosną, tak uczynki jakąś siłą tajemniczą, wiążą ze złem człowieka.... Kto się raz napił, pić będzie, mówi francuzkie przysłowie.
Presler wrócił do domu walcząc z sobą, to chwytany pokusą zużytkowania tego odkrycia, to wstręt czując do niego, to odkładając na późniéj i t. p. Czuł on, że ten krok stanowczy może go albo podnieść wysoko, albo go kosztować drogo; gra była niebezpieczna i wielka. Chwilami żal mu było trochę tego poczciwego pułkownika, który mu ufał i mimo wspomnień dość niekorzystnych, nie całkiem go potępiał, o innych już mu szło mniéj daleko. —
Tego wieczora przeciw swemu zwyczajowi powrócił trzeźwy, co mocno zdziwiło żonę, i wziąwszy klucz poszedł do siebie na górę. Słyszano go chodzącego długo, wzdychającego ciężko, a około północka zszedł do Kachny żądając aby mu przyniosła wódki. Służąca, która się nigdy podobnych poselstw bez wiedzy pani nie podejmowała, poszła jéj spytać o pozwolenie. Wynikła ztąd naturalnie scena burzliwa, kłótnia małżeńska, wzajemne groźby i łajania, a porucznik trzasnąwszy drzwiami poszedł sam do szynku. Żona mu tylko zapowiedziała, że go napowrót do domu nie wpuści....
— Bierz cię djabli z twoim domem, krzyknął rozwścieklony porucznik i pociągnął do pani Szymonowéj na Bednarską. Tu jeszcze się jedna lampka świeciła, kilku jakichś ludzi gwarzyło w drugiéj izbie, a w pierwszéj z podziwieniem zastał niby drzemiącego znanego sobie kolegę niejakiego Muszyńca, który wszystkich stanów i rzemiosł w życiu wypróbowawszy, nakoniec oparł się aż w policyj. — Muszyniec, mały człeczyna o jedném oku, bo drugie gdzieś w drodze życia zgubił, więcéj widział jednem, niż dużo ludzi dwóma. Był to djablik nie człowiek, na pozór słabowity, a wytrwały jak żelazo. Miał wprawdzie tęż samą wadę co Presler, bo był nałogowym opojem, ale ów władał nałogiem nie nałóg nim. Czasami po cztery tygodnie wódki w gębę nie wziął, trunku żadnego nie skosztował, potém nagle zamykał się na kilka dni, pił aż do choroby, i wychodził blady, zmęczony — ale już trzeźwy. — Muszyniec był najniebezpieczniejszym ze szpiegów, bo miał nadzwyczaj wiele sprytu, nie potrzebował wszystkiego słyszeć, wiele się domyślał, a z każdym człowiekiem jego językiem mówić umiał. Stary wyga, nie cierpiał porucznika, porucznik go téż nie znosił, ale udawali oba serdecznych przyjaciół. Zachmurzył się Presler zobaczywszy przeciwnika na swojém miejscu, powitał go jednak dosyć grzecznie i, primo impetu poszedł się wódki napić, czując się jakoś osłabionym.
— A WaćPan nie pijesz? spytał Muszyńca.
— Ja nie piję, teraz takie czasy, odpowiedział zagadnięty, że się w wódkę wdawać nie można, słodka ona jest, ale bestya zdradliwa.
— Mały kieliszek, rzekł Presler, ochładza i pokrzepia.
— Krzep się i ochładzaj, ja dziś nie piję. —
Porucznikowi jakoś smutno było solo ze swym nałogiem występować. —
— Eh! rzekł, dla kompanii!
— Widzisz serce, zawołał Muszyniec, ja jak piję to już nie kieliszkiem, ale flaszką. —
— To pijmy flaszką. —
— Widzisz, jak ja zacznę flaszką, to dociągnę do półtuzina, a jak półtuzina wypiję, zaczynam półgarcówką i potém ze mnie trup.
— Co to gadać, rzekł Presler, to bałamuctwo; damy sobie słowo honoru, że nad flaszkę ani kropli.
— Co z tego, kiedy ja jestem taki człowiek, odparł Muszyniec, że gdybym sobie najśliczniejsze słowo dał, to go natychmiast odbiorę, a jak piję, to mnie żadna ludzka siła nie wstrzyma....
— No to tak, dodał Presler, pod kpem, po jednym kieliszku....
— Mnie się zdaje, mój kochany, że oba na to nazwisko zasłużym, abyśmy się tylko przytknęli do szkła....
Po długich ceregielach Muszyniec jednakże zgodził się na flaszkę patryotycznéj kontuszówki. Byli sami, a że napoje tego rodzaju otwierają serca i usta, zaczęło się od użalań nad nieszczęśliwą dolą, policyantów. Presler nie wahał się to nazwać psim chlebem.
— Co to, mój kochany, psi chleb, psy lepszy jedzą! człowiek między ludźmi chodzi jak parszywy, każdy go omija, żona, jeśli ją w rygorze nie trzymać, oczy zapluwa, dzieci się wstydzą, piekło na ziemi, ale z drugiéj strony kiedy się nic nie umie i nic poczciwego robić nie chce, trzeba żyć i tą strawą zatrutą. Powiedz ty mnie, na cobym ja albo na cobyś ty się przydał? obadwa nawet świń paść nie potrafimy...
Presler mruczał, ale pił, Muszymec uśmiechnąwszy się rzekł mu z cicha:
— Trafia mi się gratka, jeżeli się to co myślę uda, wezmę gruby grosz i wyniosę się do djabła gdzie za granicę, bo mi to rzemiosło dojadło. Tam sobie będę mógł albo odpoczywać albo po dyletancku, tylko kiedy niekiedy, czemś ważniejszem się zabawiać...
— To jużeście coś napatrzyli? spytał Presler.
— Od kilku dni śledzę cicho, szepnął drugi, grube ryby zbierają się tu w jednem miejscu na uboczu, tak że je wszystkie w jeden sak ułowić będzie można.
Tknęło coś Preslera, żeby to nie były czasem też same na które polował.
— A gdzie to? gdzie? spytał.
— Myślisz żem tak głupi i dam ci pieczonego gołąbka do gęby? dosyć ci wiedzieć że sobie wybrali fabrykę, która się o mroku zamyka, budynek pusty, ciemny, trzeba było przypadku, żebym ich tam przydybał...
Z tych słów domyślił się łatwo Presler że oba na jedno wpadli. Zamilkł, dopili kontuszówki mało co mówiąc do siebie, i rozeszli się każdy w swoją stronę.
Noc była wiosenna, jasna, powietrze łagodne, cisza uroczysta, rzekłbyś, że swoim płaszczem okrywała szczęście, tuliła uśpionych snami błogiemi, ale w téj ciszy złowrogiéj, w tym chwilowym rozejmie, dusza czuła przygotowanie do wielkiéj walki. Ani Moskale stojący na straży tego sztucznego spokoju, ani Polacy nie mieli ufności w jutrze, wszystko znamionowało krwawą walkę, straszną burzę, któréj ten pokój wymuszony był przygotowaniem. Presler nie mogąc czy nie chcąc powrócić do domu, powlókł się ulicą głęboko zadumany, bijąc się z samym sobą, czy miał natychmiast z odkrycia swego korzystać, lub czekać jeszcze aby mu się to rozjaśniło. Przychodziły mu zgryzoty sumienia, wątpliwości, wstręty, obawy, ale wkrótce po nich następowało jakieś uczucie niepokoju, zazdrości, chęć wyprzedzenia Muszyńca i odebrania mu tego łupu. W naturach zezwierzęconych często spotykamy, w miejscu innych powodów do czynu, taką zazdrość namiętną, która pcha do pochwycenia przed drugim tego o czem się inaczéj może nie pomyślało. Presler szczególniéj czuł się dotknięty tem, iż go Muszyniec mógł uprzedzić. Wahał się długo, walczył z sobą z obawy, aby się syn nie dowiedział, ale w końcu szatańska pokusa przemogła. Przewłóczył się prawie noc całą po pustych ulicach nad Wisłą, dniało już, gdy rozgorączkowany postanowił pospieszyć z denuncyacyą, aby odkładając ją nie zmięknieć. —
— Julek nie może wiedzieć, nie dowie się; co ma Muszyniec schwycić mi z przed nosa, wolę ja wziąć, a potem bywajcie zdrowi!...
Myśl ta tak mu utkwiła w głowie, że natychmiast postanowił pójść do owego sekretnego biura na Długą ulicę i tam czekać na pana naczelnika, ażeby się z nim o cenę krwi, o zapłatę zbrodni ułożyć. Zdawało mu się, niedoświadczonemu jeszcze w większéj wagi sprawach (gdyż dotąd do małych tylko był używany) że się będzie mógł potargować o ten nieszczęśliwy towar, który przynosił.
Dostukawszy się do biura znalazł tam tylko zaspanego stróża i pijanego kancelistę nad resztką wódki przyniesionej z szynku; flaszka stała bezbronna i Presler wyczerpnął z niéj trochę siły do oczekiwania. Pan naczelnik, który lubił kolacyjki, długo po nich zwykł był zasypiać. Nie doczekał się więc go Presler aż po dziewiątéj i część ranka przespał na ławie w kancelaryi. Gdy się przebudził, kancelista z nabrzękłemi oczyma rewidował flaszkę, rachując się z sumieniem czy mógł tak dużo z niéj wypić. Już to dla uniknienia drażliwych zapytań z jego strony, już z niecierpliwości, przybyły natychmiast się zameldował do naczelnika. Trafił na najgorszą chwilę. Człowiek ze snu przebudzony po wczorajszéj biesiadzie, im ona była weselszą i obfitszą, tem ją czarniejszym odpokutowuje humorem. Pan naczelnik z rękami w kieszeniach, kwaśny jakby się octu napił, chodził po pokoju wielkiemi krokami, ziewał i był przygotowany do niemiłosiernego łajania podwładnych. —
Ledwie się Presler we drzwiach ukazał, nasiadł na niego z góry:
— Dobrze że też ja ciebie widzę! Co mi robicie? za co pieniądze bierzecie? w mieście spiski i bunty, rząd o niczem nie wie, na was się spuszcza, a wy darmo chleb jecie! Co to jest? co to jest? Co wy sobie myślicie? Jesteście chyba w zmowie z tą hałastrą!
Gdy nieco odetchnął pan Radca, Presler poszepnął, że przychodzi z raportem.
— Pewnie znowu jakie głupstwo funta kłaków nie warto, — rzekł wzgardliwie naczelnik. —
— Przepraszam pana Radcę, odpowiedział Presler, ale to gruby interes i spodziewam się, że pan będziesz łaskaw stosowne mi zapewnić wynagrodzenie.
Na te słowa, które były jakby wstępem do targu, Radca się uniósł takim gniewem, tak począł grozić i fukać, iż Presler na prawdę się uląkł. Naciśnięty, natychmiast wyśpiewał wszystko, a w miarę jak mówił, pan Radca znacznie się udobruchawszy, złagodniał, rozczulił się i zatrzymał Preslera chcąc się zaraz naradzić nad środkami korzystania z odebranych wiadomości. —
O owéj wielkiéj spodziewanéj nagrodzie ani mowy nie było. W tego rodzaju ciemnych i zawikłanych sprawach zawsze wyżsi biorą zapłatę zbywając podrzędnych obietnicami. Pan naczelnik dla siebie spodziewał się pieniężnéj gratyfikacyi, może krzyża, może wyższej posady, a Preslera mógł wybornie zbyć jakiemi dwuchset złotyma, z których jeszcze połowa zostawała w jego kieszeni.
Exporucznik miał tylko tę pociechę, że Muszyńcowi wydarł spodziewaną gratkę. Dzień cały upłynął w potajemnych przygotowaniach do obsaczenia wieczorem wskazanéj fabryki i pochwycenia wszystkich którzyby się w niéj znajdowali. I Presler i naczelnik mieli nadzieję pochwycić tam naczelników sprzysiężenia.
Tymczasem gotowało się wcale co innego. Pułkownik na ten dzień zgromadzić miał młodzież i uregulować naukę robienia bronią, do któréj się ona rwała. Chciał zrazu użyć Preslera za instruktora ale nie był go jeszcze pewnym, a nawet znaleść nie mógł. Inny stary żołnierz poszedł na jego miejsce. Gdy dobrze zmierzchło, część téj młodzieży która tak niecierpliwie wyglądała dnia rozpoczęcia potajemnéj mustry, powoli schodzić się zaczęła do fabryki, w któréj już oczekiwał na nią pułkownik. Drzwiczki odmykały się nieustannie, ale po za niemi i za murem rozstawione straże i policya czyhały już tylko na zebranie się wszystkich aby ich razem zagarnąć. —
Chłopcy schodzili się pospiesznie a pułkownik poglądając na te piękne zapałem rozjaśnione twarze, uśmiechał się i płakał razem z radości. Ściskał i całował każdego, zapoznawał się z nimi i jakby wkrótce miał ich prowadzić do boju dawał nauki jak się w obec nieprzyjaciela znajdować było potrzeba.
Obraz jaki przedstawiała ta sala słabo oświecona w któréj siwy już wojak rozgorączkowaną młodzież, to hamował, to rozpalał przypomnieniami przeszłości, był wielki swą prostotą i tym spokojem wśród niebezpieczeństwa które stanowiło charakter wszystkich czynności naszéj epoki. Każdy z nich wiedział na co się narażał tą nocną schadzką w któréj kije wprawdzie zastępowały broń, ale na któréj celu i myśli omylić się nie było podobna. Śmiechy i żarty towarzyszyły téj improwizowanéj mustrze gwarnéj, wesołéj i ruchliwéj. Zamiast karabinów, na kształt ich i podobieństwo powyrabiane z drzewa bronie służyły większéj części, gdy reszta miała tylko proste kije, a jeden stary żołnierz co ich uczył, zardzewiały karabinek wydobyty widać z długiego ukrycia. W chwili gdy ustawieni we dwa rzędy chłopcy maszerowali jakby już szli na szeregi moskiewskie stukot jakiś dał się słyszeć u drzwi, wprawne ucho starego żołnierza poznało brzęk broni uderzonéj o posadzkę korytarza. Z wszystkich twarzy znikł wyraz wesołości, a straszliwa odmalowała się niepewność.
Jeden z młodzieży pobiegł po za machiny do ciemnego okna, i ujrzał, wśród dosyć jasnéj nocy, cały budynek ostawiony rzędem żołnierzy. Na okrzyk jego, wszystko się rozbiegło po sali, szukając sposobu wyrwania lub ukrycia, pułkownik jeden został na swojém miejscu jak wryty, przerażony, osłupiały, poczuwszy że był niejako odpowiedzialnym za zgubę téj młodzieży. Szukał on w głowie sposobów ratunku, ale już do drzwi stukać i kolbami je wybijać zaczynano. Przytomny bo nie jednem doświadczony niebezpieczeństwem pułkownik skinął na żołnierza, do którego przyłączyło się kilku śmielszych, aby drzwi zabarykadowano, stojące blisko machiny dostarczyły do tego materyału. — Przeciągnięto parę młynków i kilka sieczkarni podpierając niemi łamiące się już podwoje.
Po pierwszéj chwili przerażenia nastąpiły rady i rozmysły jakby się jeszcze ratować. — Sala miała z obu stron okna dosyć wysokie, ale niemi wkrótce się też moskale do wnętrza dostać mogli; pod jednemi widać już było przesuwające się bagnety. Pułkownik badając pozycyą, wdrapał się z drugiéj strony na przymurek, aby zobaczyć czy się tamtędy wymknąć nie będzie można. Na nieszczęście i tu stało wojsko i policya. We drzwi walono coraz mocniéj a co chwila oknami można się było tych gości spodziewać. Nim się jednak salę dobywać rozmyślili z téj strony ktoś z młodzieży dostrzegł w głębi refektarza zamurowane w jednę cegłę drzwiczki, ale nikt nie mógł powiedzieć dokąd one wychodziły. Być bardzo mogło iż i po za niemi stali żołnierze, ale równie téż spodziewać się godziło że z téj strony mogło być nieosadzone przejście.
Gdy moskale szturmują do drzwi pułkownik zakomenderował aby kołem żelaznem które się pod ręką znalazło próbować wybić dziurę w murze. Na tę ostatnią nadzieję ratunku skupiły się wszystkich siły; zaczęli tłuc, parę cegieł wypadło i chłodny wiatr powiał od pola. Za otworem nie widać było moskiewskich żołnierzy. Drzwi te za dawnych czasów prowadziły do korytarzy późniéj obalonych; Moskale widząc goły mur bez drzwi i okien nie widzieli potrzeby, ubezpieczyć go strażą. Nadzieja wstąpiła w serca wszystkich. Cegły sypały się z obu stron otworu który się coraz powiększał, ale tuż i żołnierze nie mogąc drzwi wyłamać, wstrząsać zaczęli oknami. Komuś na myśl przyszło pogasić światła i wszystkiemi siły starać się wyłom w murze rozszerzyć. Z biedy można się już było nim przecisnąć. Ale w chwili gdy uznano możność ucieczki wszyscy się wstrzymali chcąc naprzód ocalić pułkownika. Skryty w ciemnościach ani chciał o tem słyszeć i krzyknął tylko głośno:
— Do sto tysięcy fur bataljonów djabłów! mazgaje jakieś, korzystajcież z Bożéj łaski, słowo żołnierskie, że inaczéj nie wyjdę jak na ostatku. — Wy młodzi potrzebniejsi jeszcze jesteście ojczyznie, od starego jak ja trutnia, jam tu was wprowadził i jak kapitan z rozbitego okrętu ostatni wyjdę lub zginę....
Jeden czy dwóch z wielką biedą wydostało się przez otwór, gdy moskale wpadli do sali a razem z nimi policyanci z latarkami; postrzegłszy ów otwór zaraz go równie jak drzwi i okna opanowali. —
Nie było tam ani narzekania, ani jęku, ani upadlających prośb, które tych katów zmiękczyćby nie mogły. Głuche tylko milczenie przerywane ich naigrawaniem, przekleństwy i głuchemi razami. Niekiedy krzyk wydobył się z piersi jakby przechodzącą siły boleścią wydobyty, ale umilkł natychmiast poskromiony męzkiém wytrwaniem.
Moskale bijąc i znęcając się wydobywali młodzież ze wszystkich zakątków sali. Pułkownik stał wzięty między cztery bagnety ze spuszczoną głową i jakby zobojętniały. Trudno opisać radość oprawców, gdy ujrzeli tyle ofiar w swoim ręku, ale dowodzący téj wyprawie oficer policyjny, który się innego połowu spodziewał, klął po moskiewsku widząc, że to nie byli wcale naczelnicy spisku ale chłopcy młodzi, na których policya miała tysiące sposobów ujęcia ich w swe szpony. Pułkownika oddzielono jako najważniejszego z więźniów, wsadzono do dorożki i powieziono przodem, gdy resztę bocznemi uliczkami popędzono do cytadeli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.