Szkice węglem (1931)/IX
Rzepa po wyjściu z chlewka poszedł prosto nie do chałupy, ale do karczmy. Wiadomo, że chłop w utrapieniu pije. Z karczmy, powodowany tąż samą myślą, co i Rzepowa, poszedł do pana Skorabiewskiego, i głupstwo zrobił.
Człowiek nietrzeźwy nie wie, co gada. Otóż Rzepa był natarczywy, a gdy usłyszał toż samo co i Rzepowa o zasadzie nieinterwencji, nietylko że, wskutek przyrodzonej prostakom tępości umysłowej, tej wysoce dyplomatycznej zasady nie pojął, ale z gburowatością, właściwą również prostakom, ozwał się i został wyrzucony za drzwi.
Gdy przyszedł nazad do chałupy, sam powiedział żonie:
— Byłem we dworze.
— I nie wskórałeś nic.
A on pięścią o stół.
— Podpalićby ich, psio-wiary.
— Cichajże zbereźniku. Co ci ta pan powiedział?
— Odesłał mnie do naczelnika. Żeby jego...
— Ono, to chyba trzeba iść do Osłowic.
— Pojadę do Osłowic — mówił zaraz wtedy — i pokażę mu, że się bez niego obędzie.
— Nie pojedzieszże ty, nieboraku, mój serdeczny, tylo ja sama. Ty, ino się napijesz, to zara hardo się stawisz i tylko nieszczęścia przymnożysz.
Rzepa z początku było nie chciał, ale zaraz po południu poszedł do karczmy zalać robaka, nazajutrz dzień toż samo; kobieta więc, nie pytając już o nic, zdała wszystko na wolę Bożą i we środę, wziąwszy dziecko, wyszła do Osłowic.
Koń był przy gospodarstwie potrzebny, więc poszła piechotą i świtaniem, bo do Osłowic było trzy opętane mile. Myślała, że może i spotka dobrych ludzi jadących, którzy pozwolą jej się przysiąść, bodaj na brzeżku fury, ale nie spotkała nikogo. O dziewiątej rano, siadłszy zmęczona na skraju lasu, zjadła kromkę chleba i parę jaj, które miała ze sobą w kobiałce, potem poszła dalej. Słońce zaczynało przypiekać, więc spotkawszy pachciarza Herszka z Wrzeciądzy, który wiózł w drabkach gęsi do miasta, zaczęła prosić, żeby ją zabrał na furę.
— Z Bogiem, moja Rzepowa — odpowiedział Herszek — ale tu taki piach, że koń ledwie mnie samego ciągnie. Dacie złoty, to was wezmę.
Dopiero przypomniała sobie, że miała tylko jeden czeski zawiązany w chuście. Chciała żydowi dać go zaraz, ale on odpowiedział:
— Czeski? I czeskiego na ziemi nie znajdzie, i to pieniądz! cy! cy!
To rzekłszy, zaciął konia i pojechał dalej. Na świecie stawało się coraz goręcej i pot lał się strumieniem z Rzepowej, ale zbierała nogi, jak mogła, i w godzinę później wchodziła już do Osłowic.
Kto zna jak należy geografję, ten wie, że wjeżdżając od strony Baraniej Głowy do Osłowic, trzeba przejeżdżać koło kościoła po-reformackiego, w którym dawniej była Matka Boska cudowna, a około którego jeszcze dziś, co niedziela, siedzi cała ulica dziadów wrzeszczących wniebogłosy. Teraz, że to był dzień powszedni, siedział więc pod parkanem tylko jeden dziad, ale zato wyciągał z pod łachmanów gołą nogę bez palców i, trzymając w ręku wierzch pudełka od szuwaksu, śpiewał:
„Święta, niebieska
Pani anielska“
Ujrzawszy kogo przechodzącego, przestawał śpiewać, ale wysuwając jeszcze dalej nogę, poczynał krzyczeć, jakby go kto ze skóry obdzierał.
— Miłosierne osoby! Biedna kaleka litości błaga! Niech wam Pan Bóg miłosierny da wszystko dobre na ziemi!
Ujrzawszy go Rzepowa, odwiązała z chusty swego czeskiego i, zbliżywszy się, rzekła:
— Mata pięć groszy?
Chciała mu dać tylko grosz, ale dziad, poczuwszy szóstaka w palcach, nuż jej wymyślać: „Żałujeta czeskiego Panu Bogu, pożałuje i wam Pan Bóg wspomożenia. Idźta do paralusa, pókim dobry!“
Więc Rzepowa sobie rzekła: „niech to będzie na chwałę Bożą“ i poszła dalej.
Dopiero jak przyszła na rynek, tak się zlękła. Łatwo było przyjść do Osłowic, ale zabłądzić w Osłowicach jeszcze łatwiej. A toć to miasto nie żarty! Przyjdziesz do jakiej nieznajomej wsi, a już musisz wypytywać się, gdzie kto mieszka, a cóż dopiero w takich Osłowicach. „Ja się tu zgubię, jak w lesie“ — pomyślała Rzepowa. Nie było innej rady, jak wypytywać się ludzi. O komisarza wypytała się łatwo, ale poszedłszy do jego domu, dowiedziała się, że wyjechał do gubernji. O naczelniku powiedzieli jej, że go trzeba szukać w powiecie. Ba! a powiat gdzie? Oj! głupia, głupia kobieta. Przecie w Osłowicach, nie gdzie indziej.
Szukała tedy w Osłowicach powiatu, szukała; nareszcie patrzy: stoi jakiś pałac, wielki aż strach, a przed nim coniemiara bryk i wozów, i bid żydowskich! Rzepowej zdawało się, że to jaki odpust. „A kaj tu je powiat? — pyta Rzepowa jakiegoś we fraku, podjąwszy go pod nogi. „Toć stoisz, kobieto przed nim“. Zebrała się z duchem i weszła do pałacu. Patrzy znowu: a tam pełno korytarzy, na lewo drzwi, na prawo drzwi, dalej jeszcze i drzwi, i drzwi, a na każdych jakieś litery. Przeżegnała się Rzepowa i, otworzywszy z nieśmiałością i pocichutku pierwsze, znalazła się w jakiejś wielkiej izbie, przedzielonej stalami jak kościół.
Za stalami siedział jakiś we fraku ze złocistemi guzikami i z piórem za uchem, a przed stalami różnych panów coniemiara. Panowie płacili i płacili, a ten we fraku palił papierosa i pisał kwitki, które panom oddawał. Kto wziął kwitek, ten wychodził. Dopiero Rzepowa pomyślała, że tu trzeba płacić, i pożałowała swojego czeskiego. To też z nieśmiałością wielką przystąpiła do kratki.
Ale tam nikt na nią nawet nie spojrzał. Stoi Rzepowa, stoi; upływa z godzina; jedni wchodzą, drudzy wychodzą, zegar za kratką tyka, a ona stoi. Nakoniec przerzedziło się jakoś, a wreszcie i nikogo nie stało. Urzędnik siadł za stołem i zaczął pisać. Wtedy Rzepowa ośmieliła się odezwać:
— Pochwalony Jezus Chrystus!...
— Czego tam?
— Jaśnie naczelniku!...
— Tu jest kasa.
— Jaśnie naczelniku!...
— Tu jest kasa, mówię wam.
— A kaj naczelnik?
Urzędnik pokazał drugim końcem pióra na drzwi:
— Tam.
Rzepowa wyszła znowu na korytarz. Tam? ba! ale gdzie? Drzwi wszędzie coniemiara, w które tu pójść? Nareszcie widzi, że między rozmaitymi ludźmi, którzy chodzą to w tę, to w tamtą stronę, stoi chłop, z biczem w ręku, więc zaraz do niego.
— Ojcze?
— A czego chceta?
— Skądeście?
— Z Wieprzkowisk, abo co?
— Kaj tu naczelnik?
— Czy ja wiem.
Potem spytała jeszcze jakiegoś ze złotemi guzikami, ale nie we fraku i z dziurami na łokciach. Ten nie chciał nawet jej słuchać, odpowiedział tylko:
— Nie mam czasu.
Rzepowa znów weszła w pierwsze lepsze drzwi, nie wiedziała biedaczka, że na tych drzwiach stał napis: „Osobom nie należącym do składu urzędu wchodzić nie wolno“. Ona do składu urzędu nie należała; napisu, jak się rzekło, nie widziała.
Tylko co otworzyła drzwi, patrzy: izba pusta, pod oknem ławka, na ławce siedzi jakiś i drzemie. Dalej drzwi do innego pokoju, w których widać chodzących panów we frakach i w mundurach.
Rzepowa zbliżyła się do tego, który drzemał na ławie: miała do niego trochę śmiałości, bo człowiek wyglądał prosty i buty miał na wyciągniętych przed się nogach dziurawe.
Trąciła go w ramię.
On się zerwał, spojrzał na nią i jak krzyknie:
— Nie wolno!
Kobiecina w nogi, a on drzwiami za nią trzasnął.
Znalazła się trzeci raz na tym samym korytarzu.
Siadła koło jakichś drzwi i z cierpliwością prawdziwie chłopską postanowiła siedzieć przy nich, choćby do skończenia świata. „A przecie kto może i zapyta!“ — myślała sobie. — Nie płakała, tylko tarła oczy, bo ją swędziły, i czuła, że cały korytarz ze wszystkiemi drzwiami zaczyna się z nią kręcić.
A tu ludzie koło niej, to w prawo, to w lewo; drzwiami trzask! trzask! a rozmawiają ze sobą, słychać haru! haru! jak na jarmarku.
Wreszcie jednak Bóg zmiłował się nad nią. Z tych drzwi, przy których siedziała, wyszedł stateczny szlachcic, którego czasem w kościele we Wrzeciądzy widywała; potknął się o nią i pyta:
— Wy tu czego, kobieto, siedzicie? Co?
— Do naczelnika...
— Tu jest komornik, nie naczelnik.
Szlachcic ukazał drzwi w głębi korytarza.
— Tam, gdzie ta zielona tabliczka, co? Ale nie chodźcie do niego, bo zajęty, co? Zaczekajcie tu, on musi tędy przechodzić.
I szlachcic poszedł dalej, a Rzepowa spojrzała za nim takiem spojrzeniem, jakby za swoim aniołem stróżem.
Przyszło jej jednak dość długo jeszcze czekać, aż nareszcie drzwi z zieloną tabliczką otworzyły się z trzaskiem; wyszedł z nich niemłody już wojskowy i szedł przez korytarz, śpiesząc się bardzo. Oj! zaraz można było poznać, że to naczelnik, bo za nim w dyrdy leciało kilku interesantów, zabiegając mu to z prawej, to z lewej strony, a do uszu Rzepowej doszły wykrzyki: „Panie naczelniku dobrodzieju!“ „Słóweczko, panie naczelniku!“ „Łaskawy naczelniku!“ Ale on nie słuchał i szedł naprzód. Rzepowej aż zaraz pociemniało w oczach na jego widok. „Dziej się wola Boża!“ przemknęło jej w głowie, więc wypadła na środek korytarza i, klęknąwszy z podniesionemi rękoma, zagrodziła mu drogę.
Spojrzał, stanął; cała procesja zatrzymała się przed nią.
— Toż co jest? — spytał.
— Przenoświętsy nacelni...
I nie mogła dalej: zalękła się tak, że głos urwał się jej w gardle; język kołem stanął.
— Czego?
— O! o! ady! ady! wedle... poboru.
— Cóżto? was do wojska chcą? — a? — spytał naczelnik.
Interesanci zaraz chórem w śmiech, by podtrzymać dobry humor naczelnika, ale on zaraz do tych swoich dworzan:
— Proszę! proszę cicho!
A potem niecierpliwie do Rzepowej:
— Prędzej! czego? bo nie mam czasu.
Ale Rzepowa doreszty straciła głowę od śmiechu panów, więc poczęła tylko bełkotać bez związku: „Burak! Rzepa! Rzepa! Burak, o!“
— Musi być pijana! — rzekł jeden z otaczających.
— Zostawiła język w chałupie — dodał drugi.
— Czegóż chcecie? — powtórzył jeszcze niecierpliwiej naczelnik. — Pijaniście czy co?
— O, Jezusie! Maryja! — wykrzyknęła Rzepowa, czując, że ostatnia deska zbawienia wysuwa się jej z rąk. — Przenoświętsy nacel...
Ale on był istotnie bardzo zajęty, bo to i spisy się już zaczęły, i interesów w powiecie było mnóstwo, zresztą z kobietą dogadać się nie mógł, więc tylko kiwnął ręką i zawołał:
— Wódka! wódka! A kobieta młoda i ładna.
Potem do Rzepowej takim głosem, że mało się pod ziemię nie schowała:
— Jak wytrzeźwiejesz, to sprawę przedstawić gminie, a gmina niech przedstawi mnie.
Poszedł śpiesznie dalej, a interesanci za nim, powtarzając: „Panie naczelniku dobrodzieju!“ „Słóweczko, panie naczelniku!“ „Łaskawy naczelniku!“
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Korytarze opustoszały; zrobiło się na nich cicho, tylko dzieciak Rzepowej począł wrzeszczeć. Więc rozbudziła się jakoby ze snu, wstała, podniosła dziecko i zaczęła mu pośpiewywać jakimś nie swoim głosem:
— Aa! aa! aa!
Potem wyszła z gmachu. Na dworze niebo zawlokło się chmurami: na krańcach widnokręgu grzmiało.
W powietrzu było parno.
Co się działo w duszy Rzepowej, gdy przechodziła znowu koło po-reformackiego kościoła zpowrotem do Baraniej Głowy, nie podejmuję się opisywać. Ach! gdyby to tak panna Jadwiga znalazła się w podobnem położeniu, dopierożbym napisał sensacyjny romans, którym podjąłbym się przekonać najzaciętszych pozytywistów, że są jeszcze idealne istoty na świecie. Ale w pannie Jadwidze każde wrażenie doszłoby do świadomości siebie; rozpaczne rzuty duszy wyraziłyby się w niemniej rozpacznych, a zatem bardzo dramatycznych myślach i słowach. Owo koło błędne, głębokie, a przebolesne poczucie bezradności, niemocy i przemocy, ta rola liścia wśród burzy, głuche poznanie, że znikąd ratunku, ani z ziemi, ani z nieba, natchnęłoby zapewne pannę Jadwigę jakimś niemniej natchnionym monologiem, który potrzebowałbym tylko spisać, aby sobie zrobić reputację. A Rzepowa? Ten prosty naród, gdy cierpi, to tylko cierpi i nic więcej! Rzepowa w twardem ręku niedoli spoglądała tylko tak, jak spogląda ptak męczony przez złośliwe dziecko. Szła oto przed siebie, wiatr gnał ją, pot ciekł z jej czoła, i cała rzecz. Czasem jednak, gdy dzieciak, który był chory, otwierał usta i poczynał oddychać tak, jakby zaraz miał skonać, wołała na niego: „Jaśku, Jasieńku mój serdeczny!“ i przyciskała macierzyńskie usta do rozpalonego czoła dzieciny. Minęła wreszcie po-reformacki kościół i wyszła daleko w pole, aż nagle zatrzymała się, bo naprzeciw niej szedł pijany chłop.
Chmury waliły się na niebie coraz gęstsze, a w nich gotowało się coś, jakby burza; od czasu do czasu błyskało, ale chłop nie pytał, rozpuścił na wiatr poły sukmany, przekrzywił czapkę na ucho i, taczając się to w lewo, to w prawo, śpiewał:
„Poszła Doda
Do ogroda
Pasternaku kopać,
A ja Dodę
Kijem w nogę:
Doda uciekać!
Uu! du!“
Ujrzawszy Rzepowę, stanął, rozłożył ręce i wykrzyknął:
Oj! pójdziewa w żyto,
Boś dobra kobieto!“
Rzepowa poczuła ból w głowie, i zamroczyło ją zaraz, to też przyklękła. Lecz pomyślała sobie tylko jedno słowo: „dziecko“ i poczęła uciekać dalej. Zatrzymała się dopiero pod krzyżem, a obejrzawszy się, spostrzegła, że chłop był już z jakie pół wiorsty i, taczając się, szedł do miasta.
W tej chwili jednak uczuła jakieś dziwne ciepło na szyi; pomacała ręką, a potem, spojrzawszy na palce, spostrzegła krew.
Pociemniało jej w oczach i odeszła od przytomności.
Zbudziła się oparta plecami o krzyż. Zdaleka nadjeżdżał kabrjolet z Ościeszyna, a w nim młody pan Ościeszyński, z guwernantką ze dworu.
Pan Ościeszyński Rzepowej nie znał, ale ona go znała z kościoła; myślała więc lecieć do kabrjoletu i prosić na miłosierdzie Boskie, żeby choć dziecko przed burzą zabrali: podniosła się nawet na nogi, ale nie mogła iść.
Tymczasem młody pan nadjechał i, ujrzawszy nieznajomą kobietę, stojącą pod krzyżem, zawołał:
— Kobieto! kobieto! siadajcie.
— Niech Pan Bóg...
— Ale na ziemi, na ziemi.
O! był to figlarz znany w całej okolicy ten młody pan Ościeszyński, więc on tak zaczepiał wszystkich po drodze, a tak samo też zażartował i z Rzepowej, a potem zaraz ruszył dalej. Do uszu Rzepowej doszły śmiechy jego i guwernantki; potem zobaczyła, jak się zaczęli całować i znikli wraz z kabrjoletem w ciemnej dali.
Rzepowa została sama. Ale niedarmo to mówią: „Baby i ropuchy nawet siekierą nie zabijesz!“ Po godzinie jakiej zwlokła się znowu, choć nogi gięły się pod nią: poszła dalej.
— Cóż Ci ta dziecina winna, ona rybeńka złota, Panie Boże! — powtarzała, tuląc do piersi chorego Jaśka.
A potem widać zaraz porwała ją gorączka, bo zaczęła mruczeć, jakby pijana.
— W chałupinie pusta kołyseczka, a mój to ta poszedł na wojenkę z karabinem.
Wiatr zsunął jej czepiec z głowy: śliczne jej włosy rozsypały się po plecach i poczęły furkać w powietrzu. Nagle błysnęło: piorun runął tak blisko, że owionął ją zapach siarki, i aż przysiadła. Ale przyprowadziło ją to do przytomności; krzyknęła: „A słowo stało się ciałem!“ Spojrzała na niebo, które było wzburzone, niemiłosierne, wściekłe, i zaczęła drżącym głosem śpiewać: „Kto się w opiekę“. Jakiś złowrogi miedziany odblask padał z chmur na ziemię. Rzepowa weszła do lasu, ale w lesie było jeszcze ciemniej i straszniej. Od chwili do chwili zrywał się nagle szum, jakby przerażone chojary szeptały do siebie ogromnym szeptem: „Co to będzie! O! dla Boga!“ Potem znów nastawała cisza. Czasem znów z głębiny leśnej rozlegał się jakiś głos. Rzepową aż ciarki przechodziły, że to może „złe“ śmieje się na bajorach, albo może gomon przesunie strasznym korowodem lada chwila. „Byle bez las, byle bez las — myślała sobie — a tam za lasem zara młyn i chałupa Jagodzińskiego młynarza!“. Biegła więc ostatkiem sił, chwytając w spieczone usta powietrze, a tymczasem upusty niebieskie otworzyły się nad jej głową: deszcz, pomieszany z gradem, lunął jak z cebra; uderzył wiatr z taką siłą, że aż chojary przygięły się do ziemi; las zasnuło mgłą, parą, falami deszczu; drogi ani dojrzeć, a tu drzewa wiją się po ziemi, a skrzypią i szumią: słychać trzask gałęzi, ciemność.
Rzepowa uczuła, że słabnie.
— Ratunku! ludzie! — zawołała słabym głosem, ale tego nikt nie słyszał. Wicher wbił jej nazad głos w gardło i zatamował oddech. Wtedy to zrozumiała, że już dalej nie ujdzie.
Zdjęła z siebie chustę, zdjęła przyjaciółkę, fartuch, rozebrała się prawie do koszuli i okutała dziecko; potem, ujrzawszy wpobliżu brzozę płaczącą, przyczołgała się do niej prawie na czworakach i, złożywszy pod gęstwiną dziecko, sama upadła obok niego.
— Boże! przyjm duszę moją! — wyszeptała zcicha.
I zamknęła oczy.
Burza szalała jeszcze przez czas jakiś, nakoniec opadła. Ale zrobiło się już ciemno; przez przerwy chmur poczęły połyskiwać gwiazdy. Pod brzozą bieliła się nieruchoma ciągle postać Rzepowej.
— Nau! — rozległ się jakiś głos w ciemnościach.
Po chwili zdaleka dał się słyszeć turkot wozu i chlapanie nóg końskich po kałużach.
To Herszek, pachciarz z Wrzeciądzy, sprzedawszy w Osłowicach gęsi, wracał na noc do domu.
Ujrzawszy Rzepową, zlazł z wozu.