Szkice węglem (1931)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
I
w którym zabieramy znajomość z bohaterami i zaczynamy się spodziewać, że coś więcej nastąpi

We wsi Barania Głowa, w kancelarji wójta gminy, cicho było jak makiem siał. Wójt gminy, niemłody już włościanin, nazwiskiem Franciszek Burak, siedział przy stole i z natężoną uwagą gryzmolił coś na papierze; pisarz zaś gminny, młody i pełen nadziei pan Zołzikiewicz, stał pod oknem i opędzał się od much.
Much było w kancelarji jak w oborze. Wszystkie ściany, popstrzone od nich, straciły swój dawny kolor. Również popstrzone było szkło na obrazie wiszącym nad stołem, papier, pieczęcie, krucyfiks i urzędowe księgi wójtowskie.
Muchy łaziły i po wójcie, tak jakby po jakim zwyczajnym sobie ławniku, ale szczególniej nęciła je wypomadowana, woniejąca goździkami głowa pana Zołzikiewicza... Nad tą głową unosił się ich cały rój; siadały na rozdziale włosów, tworząc żywe, ruchome, czarne plamy. Pan Zołzikiewicz podnosił od czasu do czasu ostrożnie rękę, a potem spuszczał ją nagle: dawał się słyszeć plask dłoni o głowę, rój wzbijał się brzęcząc w powietrze, a pan Zołzikiewicz, schyliwszy czuprynę, wybierał palcami trupy z włosów i rzucał je na ziemię.
Godzina była czwarta po południu, w całej wiosce panowała cisza, bo ludzie wyszli na robotę; za oknem tylko kancelarji czochała się o ścianę krowa i od czasu do czasu ukazywała przez okno sapiące nozdrza, ze śliną wiszącą u pyska.
Czasem zarzucała ciężki łeb na grzbiet, broniąc się także od much, przyczem rogiem zawadzała o ścianę. Wówczas pan Zołzikiewicz wyglądał przez okno i wołał:
— A hej! A żeby cię...
Potem przeglądał się w lusterku, wiszącem tuż koło okna, i poprawiał włosy.
Nakoniec przerwał milczenie wójt.
— Panie Zołzikiewicz — rzekł z mazurska — niech ino pan napisze ten rapurt, bo mię jakoś nieskładno. Przecie pan je pisarz.
Ale pan Zołzikiewicz był w złym humorze, a jak tylko był w złym humorze, wójt musiał sam wszystko robić.
— To i cóż, żem pisarz? — odparł z lekceważeniem. — Pisarz jest od tego, żeby pisywał do naczelnika i komisarza; a do wójta takiego jak wy, to wy sobie sami piszcie.
Potem dodał z majestatyczną pogardą:
— Albo to dla mnie wójt, to co? Chłop i basta! Zrób chłopa czem chcesz... a chłop zawsze będzie chłopem.
Potem poprawił włosy i znów spojrzał w lusterko.
Wójt jednak czuł się dotknięty i odrzekł:
— Patrzcieno się! A niby ja to z koniusarzem nie piłem arbaty?
— Wielka mi rzecz herbata! — odparł niedbale Zołzikiewicz. — A może jeszcze bez araku?
— A nieprawda, bo z harakiem.
— To niech będzie z arakiem, a ja dlatego raportu nie będę pisał.
Wójt ozwał się gniewliwie:
— Kiejś pan taki delikatny fizyk, to czemu było prosić się na pisarza?
— A was się kto prosił. Ja tylko po znajomości z naczelnikiem...
— Wielga znajomość, a jak tu przyjadzie, to pan ani pary z gęby...
— Burak! Burak! ostrzegam, że wy jakoś nadto rozpuszczacie język. Mnie już wasze chłopy kością w gardle stoją, razem z waszem pisarstwem. Człowiek z edukacją tylko między wami ordynarnieje. Jak się rozgniewam, to rzucę pisarstwo i was do djabła.
— Ba! i cóż pan będzie robił?
— Co? Albo to mi krokwie gryźć bez pisarstwa? Człowiek z edukacją da sobie rady. Już wy się o człowieka z edukacją nie bójcie. Jeszcze wczoraj rewizor Stołbicki do mnie powiada: „Ej ty, Zołzikiewicz! z ciebie byłby czort nie podrewizor, bo ty wiesz, jak trawa rośnie“. Powiedzcie głupiemu. Mnie plunąć na wasze pisarstwo. Człowiek z edukacją...
— O wa! to się jeszcze świat nie skończy.
— Świat się nie skończy, ale wy będziecie kwacza w maźnicy maczać i kwaczem w księgach pisać. Będzie wam ciepło, aż przez aksamit drąg poczujecie.
Wójt począł się drapać w głowę.
— Kiej bo pan, to zara na zadnie nogi.
— A to nie rozpuszczajcie gęby...
— Juści, bo juści.
I znowu nastała cisza, tylko pióro wójtowskie zwolna skrzypiało po papierze.
Nakoniec wójt wyprostował się, obtarł pióro o sukmanę i rzekł:
— A no! z pomocą Bożą skończyłem.
— Przeczytajcież, coście nadgwazdali.
— Co miałem ta gwazdać. Wypisałem akuratnie wszyćko co potrzeba.
— Przeczytajcie, mówię.
Wójt wziął papier w obie ręce i zaczął czytać:
„Do wójta gminy Wrzeciądza. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. Naczelnik kozeł, żeby spisy wojskowe były dycht po Matce Bozkiej, a tu u waju mentryki w parafji u dobrodzieja i też nasze chłopaki chodzą do waju na bandosę, rozumita, żeby były wypisane i bandośniki też przysłać przed Matką Bozką, jak skończone ośmnaście lat, bo jak tego nie uczynita, to dostanieta po łbie, czego sobie i wam życzę. Amen“.
Poczciwy wójt co niedziela słyszał, jak proboszcz kończył w ten sposób kazanie, zakończenie więc takie zdawało mu się równie koniecznem, jak i odpowiadającem wszelkim wymaganiom przyzwoitego stylu, a tymczasem Zołzikiewicz zaczął się śmiać.
— To tak? — spytał.
— A to niech pan napisze lepiej.
— Pewno, że napiszę, bo mi wstyd za całą Baranią Głowę.
To rzekłszy, Zołzikiewicz siadł, wziął pióro w rękę, zatoczył niem kilka kół, jakby dla nabrania rozpędu, i począł szybko pisać.
Wkrótce zawiadomienie było gotowe; wówczas autor poprawił włosy i czytał, co następuje:
„Wójt gminy Barania Głowa, do wójta gminy Wrzeciądza!“
„Tak jak spisy wojskowe, z polecenia władzy wyższej mają być gotowe na dzień ten i ten, roku tego a tego, tak zawiadamia się wójta gminy Wrzeciądza, ażeby metryki włościan baraniogłowskich nachodzące się w kancelarji parafjalnej, z takowej kancelarji wyjął i do gminy Barania Głowa, w samym skorym czasie nadesłał. Włościan zaś gminy Barania Głowa, znajdujących się na robociźnie we Wrzeciądzy, na tenże dzień przystawić“.
Wójt chciwem uchem łowił te dźwięki, a twarz jego wyrażała przejęcie się i niemal religijne skupienie ducha. Jakże to wszystko wydało mu się pięknem, uroczystem, jak nawskróś urzędowem. Oto, naprzykład, choćby ten początek: „Tak jak spisy wojskowe etc.“ Wójt uwielbiał to: „Tak jak,“ ale się go wyuczyć nigdy nie mógł, a raczej zacząć wprawdzie umiał, ale dalej ani rusz! A u Zołzikiewicza płynęło to jak woda, że nawet i w kancelarji w powiecie lepiej nie pisali. Potem tylko ukopcić pieczątkę, kropnąć nią o papier, ażeby stół trzasnął, i ot co!
— No, juści, co głowa, to głowa — rzekł wójt.
— Ba — rzekł udobruchany Zołzikiewicz — przecież pisarz, to jest ten, co książki pisze.
— A to pan i książki pisze?
— Pytacie, jakbyście nie wiedzieli, a księgi kancelaryjne któż pisze?
— Prawda — rzekł wójt.
I po chwili dodał:
— Spisy pójdą piorunem.
— Wy o to patrzcie, żeby się pozbyć ze wsi ladaców.
— Bogać ich się tam pozbędzie!
— A ja wam mówię, że naczelnik skarżył się, że w Baraniej Głowie lud niedobry. Wciąż, powiada, piją. Burak, powiada, ludzi nie pilnuje, więc się też na nim skrupi.
— Ba! dyć ja wiem — odrzekł wójt — że się wszyćko na mnie krupi. Jak Rozalka Kowalicha zległa, sąd kazał jej dać dwadzieścia pięć, dlatego tylko, żeby na drugi raz pamiętała, że to, powiada, dziewce nieładno. Kto kazał? Ja? Nie ja, jeno sąd. A mnie do tego co? Niechta sobie i wszystkie zlegną. Sąd kazał, a potem na mnie.
W tem miejscu krowa z łoskotem uderzyła o ścianę, że aż się kancelarja zatrzęsła. Wójt zawołał głosem pełnym goryczy.
— A hej, żeby cię wciornaści!
Pisarz, który przez ten czas siadł na stole, począł znów przeglądać się w lusterku.
— Dobrze wam tak — rzekł — czemu się nie pilnujecie. Z tem piciem będzie tak samo. Jedna parszywa owca wszystkiem dowodzi i ludzi ściąga do karczmy.
— Pewnikiem, że niewiadomo, a co do picia: jenszy się też potrzebuje napić, jak się napracuje w polu.
— A ja wam mówię tylko to, jednego Rzepy się pozbyć i wszystko będzie dobrze.
— Cóże mu ta łeb urwę?
— Łba mu nie urwiecie, ale teraz spisy wojskowe. Ot zapisaćby go w listę, niechby pociągnął los i basta.
— Toćże on żeniaty i chłopaka ma rocznego.
— A ktoby tam wiedział. Onby na skargę nie poszedł, a poszedłby, toby go i nie chcieli słuchać. W czasie branki nikt nie ma czasu.
— Oj panie pisarzu! panie pisarzu! musi panu nie o pijaństwo chodzi, ino o Rzepową, a to tylo obraza Boska.
— A wam co do tego. Wy patrzcie ot, że i wasz syn ma dziewiętnaście lat i że takoż musi losować.
— Wiemci ja o tem, ale ja go nie dam. Jak nie będzie można inaczej, to i wykupię.
— O! kiedyście taki bogacz...
— Ma tam Pan Bóg u mnie trochę koprowiny, niewiela tego jest, ale może i wytrzyma.
— Ośmset rubli koprowiny będziecie płacić.
— A kiej powiadam, że zapłacę, to choć i koprowiną zapłacę, a potem, byle Pan Bóg pozwolił zostać wójtem, to przy jego najwyższej pomocy, może mi się to ta w jakie dwa roki powrócić.
— Powróci się, albo i nie powróci. Ja też potrzebuję i wszystkiego wam nie oddam. Człowiek z edukacją zawsze ma większe wydatki niż drugi prosty; a jakbyśmy Rzepę zapisali na miejsce waszego syna, to i dla was byłaby oszczędność... ośmset rubli na drodze nie znaleźć.
Wójt pomyślał chwilę. Nadzieja zaoszczędzenia tak znacznej sumy poczęła go łechtać i uśmiechać się przyjemnie.
— Ba! — rzekł wkońcu — zawdyk to nieprzezpieczna rzecz.
— Już to nie na waszej głowie.
— Tego to ja się i boję, że pańską głową się zrobi, a na mojej się skrupi.
— Jak sobie chcecie, to płaćcie ośmset rubli...
— Nie powiadam, żeby mi ta nie było żal...
— A! skoro myślicie, że się wam wróci, to czegóż żałować? Ale wy na swoje wójtostwo to tak bardzo nie liczcie. Jeszcze na was wszystkiego nie wiedzą, ale żeby tylko wiedzieli to, co ja wiem...
— Dyć pan kancelaryjnego więcej bierze jak ja.
— Nie o kancelaryjnem też mówię, ale trochę o dawniejszych czasach...
— A nie boję się! Co mi kazali, tom robił.
— No! będziecie się tłumaczyć gdzie indziej.
To rzekłszy, pan pisarz wziął za zieloną kortową w kraty czapkę i wyszedł z kancelarji. Słońce już było bardzo nisko; ludzie wracali z pola. Więc naprzód pan pisarz spotkał pięciu kosiarzy, z kosami na plecach, którzy pokłonili mu się, mówiąc: „pochwalony“; ale pan pisarz kiwnął im tylko głową, a zasię: „na wieki“ nie odpowiedział, bo sądził, że człowiekowi z edukacją to nie wypada. Że pan Zołzikiewicz miał edukację, to o tem wiedzieli wszyscy, a wątpić mogli chyba ludzie złośliwi i wogóle źle myślący, którym każda osobistość, wyrastająca głową nad zwykły poziom, zaraz solą w oku siedzi i spać spokojnie nie daje.
Gdybyśmy mieli, jak się należy, biografje wszystkich naszych znakomitych ludzi, w biografji tego niepospolitego człowieka czytalibyśmy, że pierwsze nauki pobierał w Osłowicach, stołecznem mieście powiatu osłowickiego, w którym to powiecie leżała i Barania Głowa. W siedemnastym roku życia doszedł już młodociany Zołzikiewicz do klasy drugiej, a byłby również wcześnie doszedł wyżej, gdyby nie to, że nagle nastały burzliwe czasy, które raz na zawsze przerwały jego ściśle naukową karjerę. Uniesiony zwykłym młodości zapałem, pan Zołzikiewicz, którego zresztą jeszcze poprzednio prześladowała niesprawiedliwość profesorów, stanął na czele żywiej czujących kolegów, wyprawił kocią muzykę swym prześladowcom, podarł książki, połamał linje, pióra i porzuciwszy Minerwę, wstąpił na nową drogę. Idąc po tej nowej drodze, doszedł aż do pisarstwa gminnego, a jak to już słyszeliśmy, marzył nawet o podrewizorstwie.
Jednakże i na pisarstwie wiodło mu się nieźle. Gruntowna wiedza zawsze potrafi obudzić dla siebie szacunek, że zaś, jak wspomniałem, sympatyczny mój bohater wiedział coś o każdym prawie z mieszkańców powiatu osłowickiego, wszyscy więc byli dlań z szacunkiem, pomieszanym z pewną ostrożnością, ażeby się w czemś tak niepospolitej osobistości nie narazić. Kłaniały mu się więc i osoby z inteligencji, kłaniali się i chłopi, zdejmując już zdaleka czapki i mówiąc „pochwalony!“ Tu widzę jednak, że muszę jaśniej czytelnikowi wytłumaczyć, dlaczego pan Zołzikiewicz nie odpowiadał na „pochwalony“ zwykłem: „na wieki wieków“.
Wspomniałem już, że sądził, iż człowiekowi z edukacją to nie wypada; ale były jeszcze i inne przyczyny. Umysły nawskróś samodzielne bywają zwykle śmiałe i radykalne. Otóż p. Zołzikiewicz doszedł do przekonania, że „dusza, to para i basta“. Przytem pan pisarz czytał teraz właśnie wydawnictwo warszawskiego księgarza p. Breslauera, pod tytułem: „Izabela hiszpańska, czyli tajemnice dworu madryckiego“. Znakomity ten pod każdym względem romans tak mu się podobał i przejmował go tak dalece, że w swoim czasie zamierzał nawet rzucić wszystko i jechać do Hiszpanji: „Udało się Marforemu, myślał sobie, dlaczegóż i mnie nie miałoby się udać?“ Byłby może i pojechał, bo zresztą był tego zdania, że „w tym głupim kraju tylko się człowiek marnuje“, ale wstrzymywały go, na szczęście, inne okoliczności, o których ta epopeja później mówić będzie.
Owóż skutkiem czytania owej Izabeli hiszpańskiej, wydawanej perjodycznie, ku większej chwale naszej literatury, przez pana Breslauera, pan Zołzikiewicz zapatrywał się bardzo sceptycznie na duchowieństwo, a zatem i na wszystko, co pośrednio lub bezpośrednio z duchowieństwem związane. Nie odpowiedział więc kosiarzom, jako zwykle, „na wieki wieków“, tylko szedł dalej... Idzie, idzie, aż tu spotyka i dziewki z sierpami na ramionach, wracające od żniwa. Przechodziły właśnie koło wielkiej kałuży, więc szły jedna za drugą gęsiego, podejmując ztyłu kiecki i pokazując burakowe nogi. Dopiero pan Zołzikiewicz powiada: „Jak się macie sikory!“ i zatrzymał się na tej samej steczce, a co która dziewczyna przechodzi, to on ją wpół i całusa, a potem ją w kałużę, ale to tylko tak, przez dowcip. Dziewki też krzyczały oj! oj! śmiejąc się, aż im zęby trzonowe było widać. A potem, kiedy już przeszły, pan pisarz nie bez pewnej przyjemności usłyszał, jak mówiły jedna do drugiej: „A juże to piękny kawalir, ten nasz pisarz!“ „I czerwony kiej jabłuszeczko“. Trzecia zaś mówi: „A głowa to mu się tak puszy, kieby róża; jak cię złapi wpół, to aż cię zamgli!“ Pan pisarz poszedł dalej, pełen dobrych myśli. Ale dalej znów, koło chałupy, usłyszał rozmowę o sobie i zatrzymał się za płotem. Za płotem, z drugiej strony, był gęsty wiśniowy sad, w sadzie ule, a niedaleko ulów stały dwie baby, rozmawiając. Jedna miała kartofle w podołku i obierała je cygankiem, druga zaś mówiła:
— Oj! moja Stachowa, tak się boję, żeby mi mego Franka w żołnierze nie wzieni, że aż mi skóra cierpnie.
A Stachowa na to:
— Do pisarzaby wam, do pisarza. Jak on nie zaradzi, to nikt nie zaradzi.
— A z czemże, moja Stachowa, ja do niego pójdę. Do niego z gołemi rękami nie można. Wójt je lepszy, przyniesiesz mu czy białych raków, czy masła, czy lnu pod pachą, czy kurę, to wszystko weźmie, nie wybredzając. A pisarz ani spojrzy. O! on strasznie ambitny. Jemu to tylo chuścinę rozwiąż i zara rubla.
— Niedoczekanie wasze! — mruknął do siebie pisarz — żebym ja od was jaja albo kury brał. Cóż to ja łapownik jestem, czy co? A idź z twoją kurą do wójta.
To pomyślawszy, rozsunął gałęzie wiśniowe i już było chciał na kobiety zawołać, gdy nagle rozległ się ztyłu turkot bryczki. Pan pisarz odwrócił się i spojrzał. Na bryczce siedział młody akademik w czapce nabakier, z papierosem w zębach, powoził zaś ów Franek, o którym baby rozmawiały przed chwilą.
Akademik wychylił się z bryki, dojrzał pana Zołzikiewicza, kiwnął ręką i zawołał:
— Jak się masz, panie Zołzikiewicz? Co tam słychać? Cóż, zawsze pomadujesz się na dwa cale?
— Sługa pana dobrodzieja! — ozwał, kłaniając się nisko, Zołzikiewicz, ale gdy bryka mignęła dalej, zawołał wślad za nią zcicha:
— Żebyś kark skręcił, nim dojedziesz.
Tego akademika pan pisarz niecierpiał. Był to kuzyn państwa Skorabiewskich, który przyjeżdżał zawsze do nich na lato. Zołzikiewicz nietylko go niecierpiał, ale bał się go jak ognia, bo to był drwiarz, frant wielki, a z pana Zołzikiewicza kpił, jakgdyby umyślnie, i on jeden w okolicy, co sobie z niego nic nie robił. Raz nawet wpadł na posiedzenie gminne i powiedział wyraźnie Zołzikiewiczowi, że głupi; chłopom zaś, że nie mają potrzeby go słuchać. Byłby się na nim pan Zołzikiewicz chętnie pomścił, ale... cóż mu mógł zrobić? O innych, to choć co wiedział, a o nim to nawet nic nie wiedział.
Przyjazd tego akademika był mu nie na rękę, dlatego poszedł dalej z zachmurzonem czołem i nie zatrzymał się, aż dopiero przed jedną chałupą, stojącą trochę opodal od drogi. Gdy ją jednak ujrzał, czoło jego wyjaśniło się znowu. Była to chałupa, może biedniejsza jeszcze od innych, ale wyglądała porządnie. Umieciono było przed nią czysto, a podwórko przytrząśnięte tatarakiem. Pod płotem leżały szczapy drzewa, a w jednej z nich wspartej na pieńku sterczała siekiera. Nieco dalej widać było stodołę z otwartemi wierzejami, obok niej szopę, która była chlewkiem i oborą zarazem: dalej jeszcze ogrodzenie, w którem koń szczypał trawę, przestępując z nogi na nogę. Przed chlewem świeciła wielka gnojówka, w której leżały dwie świnie. Kaczki brodziły koło gnojówki. Blisko szczap, między wiórami, kogut rozgrzebywał ziemię, a znalazłszy ziarno lub czerwia, poczynał krzyczeć: „kocz! kocz! kocz!“ Kury zlatywały się na to hasło na wyścigi i dziobały specjał, odbierając go sobie wzajemnie.
Przed drzwiami chałupy kobieta tłukła w międlicy konopie, śpiewając: „oj ta dada! oj ta dada! da-da-na!“ Koło niej leżał z wyciągniętemi przedniemi nogami pies, kłapiąc pyskiem za muchami, które mu siadały na rozerwanem uchu.
Kobieta była młoda, może dwudziestoletnia i dziwnie urodziwa. Na głowie miała czepek zwyczajny babski, na sobie białą koszulę, ściągniętą czerwoną tasiemką. Kobieta zdrowa była jak rydz, szeroka w plecach i w biodrach, smukła w stanie, gibka, słowem: łania.
Ale rysy miała drobne, głowę niewielką i płeć może nawet i bladawą, tylko trochę ozłoconą promieniami słońca; oczy duże, czarne, brwi, jakby napisane, mały, cienki nosek i usta jak wiśnia. Śliczne ciemne włosy wymykały się jej z pod czepca.
Gdy pan pisarz się zbliżył, pies leżący koło mędlicy wstał, schował ogon pod siebie i począł warczeć, błyskając od czasu do czasu kłami, jakby się uśmiechał.
— Kruczek — zawołała dźwięcznym cienkim głosem kobieta — nie będziesz ty leżał: żeby cię robole!...
— Dobry wieczór, Rzepowa! — zaczął pisarz.
— Dobry wieczór, panu pisarzoju! — odrzekła kobieta, nie przestając mędlić.
— Wasz w domu?
— Na robocie w lesie.
— A to szkoda. Jest do niego interes z gminy.
Interes z gminy, to dla prostych ludzi zawsze znaczy coś niedobrego. Rzepowa przestała mędlić i, spojrzawszy trwożnie, spytała niespokojnie:
— No? cóże to takiego?
Pan pisarz tymczasem przeszedł wrota i stanął koło niej.
— A dacie się pocałować? to wam powiem.
— Obędzie się! — odparła kobieta.
Ale pan pisarz już zdołał ją objąć wpół i przygarnąć do siebie.
— Panie! będę krzyceć! — wołała Rzepowa, wyrywając się silnie.
— Moja śliczna, Rzepowa... Marysiu!
— Pa-anie! toć to obraza Boska! Panie!
To mówiąc, wydzierała się coraz silniej, ale pan Zołzikiewicz był także mocny i nie puszczał.
W tej chwili Kruczek przyszedł jej na pomoc. Zjeżył sierść na karku i z wściekłem szczekaniem rzucił się na pana pisarza, a ponieważ pan pisarz ubrany był w krótką marynarkę, Kruczek więc schwycił za nieosłoniony marynarką kort, przejął kort, chwycił za nankin, przejął nankin, schwycił za skórę, przejął skórę i dopiero poczuwszy pełno w pysku, począł potrząsać wściekle łbem i targać.
— Jezus! Marja! — krzyczał pan pisarz, zapominając o tem, że należał do esprits forts.
Ale Kruczek pana pisarza nie puszczał, dopiero gdy ten, schwyciwszy polano, zaczął niem zadawać wtył ślepe razy, Kruczek, otrzymawszy uderzenie w krzyż, odskoczył, skomląc żałośnie.
Po chwili jednak znów zaczął doskakiwać.
— Weźcie tego psa! weźcie tego djabła! — krzyczał pan pisarz, machając rozpaczliwie polanem.
Kobieta zawołała na psa i odpędziła go za wrota.
Potem oboje z pisarzem spoglądali na siebie w milczeniu.
— Oj dola moja! Cóze se pan do mnie upatrzył? — zawołała nakoniec Rzepowa, przestraszona tak krwawym obrotem sprawy.
— Pomsta na was! — krzyknął pan pisarz. — Pomsta na was! Czekajcie! pójdzie Rzepa w sołdaty. Chciałem bronić... ale teraz... Przyjdziecie wy jeszcze do mnie... Pomsta na was!...
Kobiecina aż pobladła, jakby ją kto obuchem w głowę uderzył, rozłożyła ręce, otwarła usta, jakby chciała coś mówić. Ale tymczasem pan pisarz, podniósłszy z ziemi kortową czapkę w zielone kraty, oddalił się szybko, machając jedną ręką polanem, a drugą podtrzymując rozdarte szpetnie korty i nankiny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.