Szkarłatna Róża Raju Boskiego/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Szkarłatna Róża Raju Boskiego
Podtytuł Świątobliwy ks. Wojciech Męciński
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział IX
W NIEWOLI HOLENDERSKIEJ

Za czasów Męcińskiego trzy wielkie potęgi morskie świata chrześcijańskiego prowadziły między sobą wojnę morską o swe nowe posiadłości w Indiach. Były to Portugalia, Holandia i Hiszpania.
Portugalia, jako pierwsza pionierka religii katolickiej i katolickiej kultury w Indiach, rościła sobie do nich pretensje, ale nie miała sił na utrzymanie w rękach tego, co zagarnęła. Równocześnie skutkiem złego zachowania się kolonistów, ich rozpusty, okrucieństwa i bezwzględności, niezgodnej z zasadami, jakie głosili misjonarze, traciła też zaufanie ludności kolorowej.
Holendrzy jako koloniści nie byli gorszymi od Portugalczyków, natomiast mieli nad nimi przewagę dzięki swemu flegmatycznemu usposobieniu, które nie dopuszczało do wybryków. Byli równiejsi od Portugalczyków, o wiele systematyczniej od nich pracowali i nie mieszali się z nimi, podczas gdy Portugalczycy żenili się z kolorowymi kobietami. Gdy Portugalczyk spoufalał się z Malajem, Holender trzymał go od siebie z daleka do tego stopnia, że nawet pieniędzy złotych Malajom w swych koloniach do rąk nie dawał. Za znalezienie złotej monety u krajowca groziła mu kara więzienia. Słowem, Holendrzy dawali ład, porządek i bezpieczeństwo.Hiszpanie, naród wówczas wielki, potężny i dzięki amerykańskiemu złotu bardzo bogaty, przedstawiali siłę brutalną, nie pytającą o żadne prawo. Ostrza ich ciężkich toledańskich mieczów przecinały lekkie damasceńskie szable krajowców, jednakże siłą miecza nic zbudować nie można, dlatego też nic dziwnego, że Hiszpanie w tamtych stronach nie potrafili się osiedlić.Zatem, jak to już powiedzieliśmy, trzy te chrześcijańskie mocarstwa, zamiast sobie w imię krzyża pomagać, zwalczały się wzajemnie. I zdarzyło się, że pewnego dnia z Goy wypłynęło kilka statków do Makao. Była to flota większa, wioząca do Makao, stolicy Indyj portugalskich, nowego wicekróla.W owych czasach, kiedy każdy statek kupiecki musiał być równocześnie i wojennym, statki tej floty były z pewnością dobrze uzbrojone, zwłaszcza że znajdował się wśród nich jeden, który wiózł do Makao mnóstwo kosztownych towarów. A jednak, mimo iż właśnie panowało zawieszenie broni między walczącymi stronami, Portugalczycy obawiali się napadu Holendrów. Na statki te miano zabrać jezuitów, którzy po studiach praktycznych wśród Hindusów mieli się w Makao przygotowywać do pracy apostolskiej w Japonii. Otóż Holendrzy, jako heretycy, Jezuitów i w ogóle misjonarzy prześladowali, podejrzewając ich, że pod płaszczykiem szerzenia wiary prowadzą pracę na rzecz wielkich ajencyj handlowych. Oprócz tego wadziła im wszelka kontrola, a już zwłaszcza kontrola ludzi ideowych, jakimi misjonarze byli i są.Tu właśnie zaczynają się już rozdżwięki i różnice między światem interesu a światem ducha. Dlatego to rozmieszczono jezuitów na wszystkich statkach nie jako misjonarzy, lecz jako kapelanów okrętowych, aby w razie napadu Holendrów nie narazić ich na śmierć lub na większe przykrości. I otóż Męciński jako taki niby kapelan został przydzielony do załogi największego statku wiozącego owe kosztowne towary. Widać z tego, że Portugalczycy już wówczas nie wierzyli we własne siły.
Swoją drogą, na załodze trudno było polegać, bo to była zbieranina z całego świata, na pół korsarze wszystkich możliwych ras i kolorów. Z góry można było przypuszczać, że ludzie ci, mający zawsze łatwe utrzymanie na statkach jako majtkowie, życia dla obrony pasażerów narażać nie będą. Mieli zatem słuszność komendanci statków portugalskich, obawiając się w razie napadu wszystkiego złego.
Wyszedłszy na morze flota rozpierzchła się. Lekkie statki szły prędzej, większe i cięższe wlokły się wolniej. I wtedy to napadła na tę flotę jakaś flota holenderska.
Zdziwiony czytelnik zapyta, jak to się mogło stać, skoro między wojującymi stronami panowało zawieszenie broni? Biografowie Męcińskiego nic bliższego o tej flocie nie mówią, w rzeczywistości rzecz miała się tak.
Każde ówczesne państwo morskie miało zaprzyjaźnionych sobie korsarzy, zwanych „kaprami“; „kaprowie“ byli czymś w rodzaju band ochotniczych operujących niby na własną rękę, ale właściwie pracujących dla swego rządu. Korsarz łupił statki swego własnego narodu; „kaper“ wojuje jako najemnik jakiegoś rządu, biorąc od niego żołd, a z łupów zatrzymując sobie tylko pewien procent. Walczy oczywiście na własne ryzyko, lecz zawsze ma schronienie w portach mocarstwa, któremu służy. Takimi „kaprami“ posługiwały się wszystkie państwa, nawet Polska. Rzecz prosta, że „kaper“ nie krępuje się prawami międzynarodowymi, lecz dojrzawszy łup na morzu, uderza.
Taka właśnie flota kaperska napadła na flotę portugalską. Lekkie statki portugalskie, dojrzawszy ją, zwiały natychmiast w stronę Makao. Galeona z wicekrólem pożeglowała ku północy i nie oparła się aż u brzegów Japonii. Nic dziwnego, że utarczka, jaką stoczono o posiadanie statku największego i najcięższego, który ucieczką ratować się nie mógł, a na którym właśnie znajdował się Męciński, nie była zaciekła. Jednakże...
Jednakże wyobraźmy sobie tylko: statki holenderskie otaczają nasz statek. Odwracają się do niego burtami, które pełnym bokiem dają ognia. Na pokładzie leżą stosy bosaków, muszkietów i krótkich, marynarskich szabel. Bezbronni pasażerowie zbici w gromadkę, marynarze półnadzy, bosi, z groźnymi minami. Krzyki, jęki, krew. Wtem z dymu wyłania się jakiś potwór — statek nieprzyjacielski, który atakuje. On to rzuca na nasz statek pomosty, które ciężkimi żelaznymi hakami zahaczają o burtę, i w tej chwili paruset strasznych drabów, również półnagich, z długimi włosami splecionymi w warkoczyki, wyjąc i bijąc sieczną bronią, wpadło na statek, przewracając wszystko, co stoi na drodze.
Otóż to jest kaperstwo! Właśnie ten manewr nazywa się kaprowaniem statku. Zaskoczony niespodziewanie kapitan statku, widząc, że sytuacja jest beznadziejna, musi dać rozkaz zwinięcia żagli i spuszczenia kotwicy. Marynarze naszego statku rzucają broń, kapitan może poległ, może nie, ktoś jeszcze krzyczy, gdzieś w kącie walka wre, lecz i to cichnie, ktoś, kto w tej strasznej chwili stracił przytomność, odzyskuje ją, otwiera oczy i widzi: na pokładzie stoi nieznany marynarz z nagim mieczem w ręku, miną wyniosłą, z twarzą śniadą o zimnych oczach, koloru wody morskiej lub nieba, i koniecznie z czerwonym pasem lub czerwonym szalem. On teraz dyktuje warunki. Jakie? Nic nie wiadomo. Może być rzeź, on może kazać wyrzucić wszystkich ludzi za burtę i nikt mu w tym nie przeszkodzi. Ci ludzie nie lubili zostawiać przy życiu świadków swoich czynów. Ale tu skończyło się na tym, że pasażerów i załogę wpędzono pod pokład, a statek zapędzono do jednego z portów holenderskich. Stamtąd jeńców przewieziono na Formozę, wyspę dziką, na której jednak Holendrzy mieli wówczas swą twierdzę.Tam dali jeńcom do wyboru albo odesłanie do Makao, albo też do pewnej twierdzy hiszpańskiej będącej w pobliżu. Jeńcy wybrali to drugie; wtedy jednak Holendrzy zmienili nagle zamiar i zapędzili ich do pracy jak zwykłych niewolników.
W rozmaitych biografiach pisze się zwykle o tym, że niewolników karmiono „stęchłym ryżem, zgniłym mięsem i nieświeżymi rybami“.Rzecz jasna, że wikt przeznaczony dla niewolników bywał zły, ale żeby specjalnie wybierano dla nich produkty nieświeże, gdy jedzenia było w obfitości, to jest wątpliwe, zwłaszcza że w klimacie ciepłym złe odżywianie wywołuje krwawą biegunkę, która jest bardzo niebezpieczna nie tylko dla niewolników, ale i dla panów. Księdza Męcińskiego nie dręczono szczególnie. Kazano mu wraz z innymi paść krowy, co nie jest zajęciem ciężkim. Ale najcięższą i krwawiącą serce była złośliwość ludzka i to złośliwość ludzi białych, chrześcijan, którzy wiedzieli, że Męciński byt kapłanem i misjonarzem i chcieli go rozmyślnie poniżyć.A tu znów miał Męciński możność wejrzeć w życie kolonistów holenderskich.
Stosunek do ludności kolorowej był ten sam co w koloniach portugalskich, umiarkowany jednak północnym temperamentem Holendrów. O Portugalczykach mówiono i pisano, że razy zadawane niewolnikom liczę na paciorkach różańca. Protestanccy Holendrzy w razie potrzeby bili nie gorzej od Portugalczyków, natomiast mieli wspaniałą rzecz, której nie posiadali ich konkurenci, a mianowicie — żelazny system, bez którego dusza człowieka wschodniego żyć nie może. Ten to system sprawił, iż gdy w dzisiejszych koloniach angielskich Hindusi burzą się, gdy z całych Indyj portugalskich Portugalczykom zostały tylko Goa i Makao z pomnikiem Vasco de Gamy, a Francuzi bez licznych egzekucyj w swych Indochinach rządzić nie mogą, w Indiach holenderskich jest spokój i, jak to wszyscy podróżnicy przyznają, ład i dobrobyt.
Wśród Holendrów, ludzi na swój sposób pożytecznych, ale bardzo twardych, spędził Męciński w upokorzeniu kilka ciężkich miesięcy niewoli. Nie był już szlachcicem, Polakiem, był tylko ojcem Albertem, mówiącym po portugalsku a znienawidzonym przez Holendrów jezuitą. Ale i w tym poniewieraniu, zapomniany przez swych dręczycieli, potrafił zostać pożytecznym do tego stopnia, że zwrócił wreszcie uwagę na siebie i zdołał uzyskać uwolnienie dla siebie i swych towarzyszy. Stało się to znowu za pomocą sztuki lekarskiej. Rozumie się, wśród białych na Formozie panowała malaria. Chorobę tę trudno było wówczas leczyć, zwłaszcza że biali w zarozumiałości swej trzymali się tylko własnych lekarstw, gardząc lekarstwami krajowców. Męciński, który jako misjonarz z powołania zawsze starał się z krajowcami porozumieć, dowiedział się od nich o istnieniu zioła lekarskiego, zwanego „be“ a skutecznie pomagającego na malarię. Lecząc tym ziołem zyskał sobie pewną sławę, tak iż zawezwano go do ciężko chorego syna wicekróla. Męciński go wyleczył, a z wdzięczności za to wicekról zwrócił mu wolność i wraz z towarzyszami odesłał do Makao.
Była to już przedostatnia stacja Męcińskiego przed Japonią.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.