Przejdź do zawartości

Szaleństwo Almayera/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Szaleństwo Almayera
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Almayer's Folly
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII

— Oto umówione miejsce — rzekł Dain, wskazując piórem wiosła wysepkę oddaloną jeszcze o jaki kilometr. — Oto miejsce o którem mówił Babalaczi. Gdy słońce znajdzie się w środku nieba, przyjedzie po mnie łódka. Poczekamy tu na nią.
Almayer, który siedział u steru, skinął potakująco głową i lekkiem uderzeniem wiosła skierował czółno w stronę wysepki.
Znajdowali się właśnie u południowego ujścia Pantai. Za nimi otwierała się daleka perspektywa lśniących wód ujętych w dwie ściany zwartej zieleni, które biegły wdół na spotkanie i zlewały się hen, w oddali. Słońce wschodziło nad spokojną tonią cieśniny, znacząc swą drogę promienną smugą. Blask ślizgał się po falach i mknął rozległym obszarem rzeki, niby ścigły goniec niosący światło i życie ponurym lasom wybrzeża. Promiennym szlakiem sunęło czarne czółno, dążąc ku wysepce co leżała skąpana w słońcu, w pierścieniu żółtych piasków, jak złota tarcza wkuta w polerowaną stal gładkiego morza. Ku północy i południowi tkwiły inne wysepki, radosne w przepychu swych barw zielonych i żółtych, a na głównym lądzie mroczna linja krzewów mangrowji zlewała się z czerwonawemi skałami przylądka Tandżong Mirrah, który wstępował daleko w morze, stromy i nagi w blasku wczesnego słońca.
Dobili do brzegu; dno czółenka zgrzytnęło o piasek. Ali wyskoczył i przytrzymał łódkę, a Dain wysiadł, niosąc w ramionach Ninę wyczerpaną wrażeniami i długą, nocną podróżą. Almayer wyszedł z czółna ostatni i wciągnął je na brzeg wspólnie z Alim. Malaj położył się w cieniu i zasnął natychmiast, zmęczony długiem wiosłowaniem, zaś Almayer siadł na krawędzi czółna, skrzyżował ręce na piersiach i wpatrzył się w morze.
Dain ułożył troskliwie Ninę w cieniu krzewów rosnących w środku wysepki i rzucił się na ziemię obok niej. Patrzył w skupionem milczeniu na łzy, co wymykały się z pod jej przymkniętych powiek i ginęły w drobnym piasku, na którym leżeli oboje twarzą w twarz. Łzy jej i smutek zastanawiały go jak głęboka, niepokojąca tajemnica. Czemu się martwi teraz, gdy niebezpieczeństwo już minęło? Nie wątpił o jej miłości, jak nie mógł wątpić i o fakcie własnego istnienia — a jednak gdy tak leżał i patrzył żarliwie w jej twarz, śledząc jej łzy, rozchylone usta i nawet oddech — czuł z niepokojem że jest w niej coś, czego on zrozumieć nie może. Nic dziwnego: wszak ona posiada wiedzę istot doskonałych. Westchnął. Poczuł że przedziela ich niewidzialna jakaś zapora, która mu nie pozwoli zbliżyć się do niej tak jakby tego pragnął. Żaden poryw miłości, żaden wysiłek — ani tęsknota, ani nawet wspólne, długie życie — nic nie zdoła usunąć tej nieuchwytnej przegrody. Z przerażeniem i wielką dumą stwierdził, że przyczyną tego jest niedościgła jej doskonałość. Ta kobieta należy do niego, a jednak przebywa jak gdyby w innym świecie. Jego jest! jego! Radosny tryumf go przeniknął, a zarazem i ból z powodu jej łez.
Z nieśmiałą czcią ujął promień jej włosów i w przypływie niezgrabnej tkliwości usiłował otrzeć łzy błyszczące na rzęsach. Przelotny uśmiech go nagrodził, rozjaśniając jej twarz na mgnienie, ale wkrótce łzy posypały się jeszcze obficiej. Nie mógł już znieść tego dłużej. Powstał i zbliżył się do Almayera, który siedział wciąż na krawędzi czółna, pochłonięty widokiem morza. Nie widział go już bardzo dawno — tego morza co wszędzie prowadzi, co przynosi wszystko na swych falach a tak wiele zabiera. Zapomniał prawie czemu się tu znajduje i w sennem rozmarzeniu widział całe swoje życie na gładkiej, bezkresnej przestrzeni, mieniącej się blaskiem przed jego oczami.
Wstrząsnęło nim dotknięcie ręki Daina i przyzwało z dalekiej zaiste krainy. Odwrócił się, lecz oczy jego zdawały się patrzeć nie na samego Daina, a raczej na miejsce gdzie stał. Dain uczuł niepokój pod tem nieświadomem spojrzeniem.
— Co takiego? — rzekł Almayer.
— Ona płacze — szepnął Dain łagodnie.
— Płacze — dlaczego? — spytał obojętnie Almayer.
— Przyszedłem ciebie zapytać. Moja rani uśmiecha się, gdy patrzy na kochanego człowieka. To biała kobieta płacze w niej teraz. Powinieneś wiedzieć dlaczego.
Almayer wzruszył ramionami i odwrócił się znów ku morzu.
— Chodź, tuanie Putih — nalegał Dain — chodź do niej. Jej łzy straszniejsze są dla mnie niż gniew bogów.
— Doprawdy? Będziesz je nieraz oglądał. Powiedziała mi że żyć bez ciebie nie może — ciągnął dalej bez cienia wyrazu w twarzy — więc przystoi abyś prędko do niej wrócił. Nie boisz się że przez ten czas umrze?
Wybuchnął głośnym, przykrym śmiechem. Dain spojrzał na niego z pewną obawą. Biały podniósł się jednak i szedł zwolna ku Ninie, spoglądając na słońce.
— Więc pojedziecie, gdy słońce znajdzie się nad nami? — zapytał.
— Tak, tuanie — odrzekł Dain.
— Niedługo będę czekał — mruknął Almayer. — Niezmiernie to dla mnie ważne abym widział wasz odjazd. Was obojga. To właśnie jest dla mnie najważniejsze — powtórzył i przystanął, patrząc uporczywie na Daina.
Zbliżył się wreszcie do Niny, a Dain pozostał wtyle. Stał przy niej czas jakiś i spoglądał na nią zgóry. Nie otworzyła oczu, lecz posłyszawszy kroki, szepnęła cicho, szlochając: „Dainie!“
Almayer zawahał się chwilę i osunął się w piasek obok niej. Nie słysząc odpowiedzi, nie czując dotknięcia ręki Daina, otworzyła oczy i — zobaczywszy ojca — siadła nagle w przerażeniu.
— To ty, ojcze! — szepnęła cicho, zawarłszy w tych słowach cały swój żal, trwogę i budzącą się nadzieję.
— Nie przebaczę ci nigdy, Nino — rzekł Almayer obojętnym głosem. — Poszarpałaś mi serce, gdy śniłem o twojem szczęściu. Oszukałaś mnie. Twoje oczy, które były dla mnie samą prawdą, kłamały mi każdem spojrzeniem — od jak dawna? sama wiesz o tem najlepiej. Głaskałaś moją twarz, licząc chwile dzielące cię od zachodu, który był hasłem twojego spotkania z tym człowiekiem.
Urwał. Siedzieli w milczeniu obok siebie, wpatrzeni w bezkres morza. Słowa ojca osuszyły powieki Niny; stwardniał jej wzrok utkwiony w nieobjętą przestrzeń lazuru, przejrzystą, gładką i spokojną jak niebo. Almayer patrzył weń także, lecz z rysów jego znikł wszelki wyraz i życie w oczach zagasło. Jego twarz — niby pusta karta — próżna była wzruszenia, czucia, myśli, a nawet i świadomości. Ręka losu starła zeń wszelką namiętność, i ból, i gniew, i nadzieję, jak gdyby po ciosie ostatnim wszystko się już wypełniło, jak gdyby wspomnienia nawet stały się czemś zbytecznem. Nieliczni ludzie, którzy widywali Almayera w tym ostatnim, krótkim okresie jego życia, byli zawsze pod wrażeniem jego twarzy, która zdawała się nie wiedzieć o niczem co się wewnątrz niego dzieje. Podobna była białej ścianie więziennej kryjącej grzech, żal, cierpienie i zmarnowane życie — za obojętnym chłodem wapna i kamieni.
— Co ja jestem winna? — szeptała Nina, zwracając się jak gdyby do siebie samej. — Czy mi nie wolno żyć własnem życiem, tak jak ty żyłeś swojem? Droga, na którą mnie wprowadziłeś, zamknęła się przedemną nie z mojej winy.
— Nigdy mi nic nie mówiłaś — szepnął Almayer.
— Nie pytałeś mnie nigdy — odrzekła. — Myślałam że jesteś jak inni i nie dbasz o mnie. Cierpiałam w samotności. Jakże ci mogłam powiedzieć: spotkało mnie poniżenie dlatego że jestem twoją córką? Przecież mnie pomścić nie mogłeś.
— A jednak myślałem tylko o tem — przerwał Almayer — i pragnąłem ci dać całe lata szczęścia za krótki okres cierpień. Widziałem tylko jedną drogę przed nami.
— Ale to nie była moja droga — odparła. — Czy mogłeś mi dać szczęście, nie dając życia? Życia! — powtórzyła z siłą, aż słowo dźwiękło i poniosło się nad falami. — A życie, to władza i miłość — dodała ciszej.
— To ten! — rzekł Almayer, wskazując na Daina, który stał tuż obok i patrzył na nich z ciekawością i zdziwieniem.
— Tak, ten! — odrzekła, spoglądając prosto w twarz ojca. Zauważyła po raz pierwszy dziwną stężałość jego rysów i przebiegł ją dreszcz trwogi.
— Udusiłbym cię prędzej własnemi rękoma — rzekł Almayer bezbarwnym głosem, który stanowił taki kontrast z rozpaczliwą goryczą jego słów, że sam się nad tem zdumiał. Zastanowiło go kto to mógł powiedzieć; rozejrzał się wokoło, poczem wpatrzył się znów w morze.
— Mówisz tak, bo mnie nie rozumiesz — rzekła smutno. — Między tobą a matką nie było nigdy miłości. Kiedy wróciłam do Sambiru, przekonałam się że rodzinny dom, który miał być dla mnie zacisznem schronieniem, pełen jest nudy, nienawiści i wzajemnej pogardy. Słuchałam twoich słów i słów matki. Przekonałam się wtedy że nie możesz mnie zrozumieć — bo przecież płynie we mnie krew tej kobiety, która jest wiecznym żalem i hańbą twojego życia. Musiałam wybierać między tobą a nią: wahałam się. Czemu byłeś taki ślepy? Czy nie widziałeś, że walczę w twoich oczach? Ale gdy on się zjawił, znikła niepewność — ogarnął mnie błękit przeczystych niebios — —
— Dokończę sam — przerwał Almayer. — Kiedy ten człowiek się zjawił, ujrzałem także słoneczny błękit niebios. Grom spadł z tego nieba; uczynił się nagle mrok i cisza — na zawsze. Nie przebaczę ci nigdy, Nino, a jutro zapomnę o tobie. Nigdy ci nie przebaczę! — dodał z uporem manjaka, a Nina słuchała go ze spuszczoną głową, jakby lękając się spojrzeć na ojca.
Wydało mu się teraz rzeczą największej wagi, aby zrozumiała że nigdy jej nie przebaczy. Był przekonany że wiara w nią stanowiła źródło jego nadziei, jego męstwa, gotowości do życia i walki, do zwycięstwa przez nią i dla niej. A teraz przepadła wiara zniweczona własnemi jej rękoma — okrutnie, podstępnie, zdradliwie — w chwili największego tryumfu. Z ostatecznej zagłady wszystkich jego uczuć i przywiązań, z chaotycznego wiru myśli wynurzyło się tylko jedno, górując nad udręką fizycznego bólu, co spowijał go od pleców do stóp jak uderzenie biczem: myśl aby nigdy jej nie przebaczyć. Owładnęło nim jedno, jedyne pragnienie: zapomnieć o niej. Należy przyswoić tę myśl i jej i sobie, powtarzając ją jak najczęściej. Tak pojmował obowiązek względem siebie, swojej rasy i swoich zaszczytnych stosunków — względem całego świata, który zadrżał w posadach wstrząśnięty straszną katastrofą jego życia. Zdawał sobie sprawę z wszystkiego i wierzył że jest człowiekiem silnym. Pysznił się zawsze nieugiętą swoją siłą. A jednak lęk go przejmował. Nina była dla niego wszystkiem. Co się stanie, jeśli wspomnienie jej miłości naruszy niezłomną jego godność? Był przeświadczony że Nina jest kobietą niezwykłą, że cała ukryta jego wielkość — w którą wierzył niezachwianie — wcieliła się w tę wiotką, dziewczęcą postać. Mogli dokonać razem wielkich rzeczy! A gdyby tak przycisnął ją nagle do serca, gdyby zapomniał o wstydzie, i bólu, i gniewie i — poszedł za nią? Gdyby zmienił serce — jeśli nie skórę — i stanął na straży jej życia, które płynęłoby wówczas gładko i szczęśliwie pod pieczą dwóch miłości! Serce wyrywało mu się do niej. Jeśli jej wyzna, że miłość ku niej potężniejsza jest aniżeli...
— Nigdy ci nie przebaczę! — krzyknął i zerwał się jak oszalały, przerażony swojem marzeniem.
Po raz ostatni zdarzyło się że podniósł głos aż do krzyku. Odtąd mówił zawsze monotonnym szeptem, podobny muzycznemu narzędziu, które wydało ostatni dźwięk pod ciosem brutalnej dłoni co stargała wszystkie struny.
Nina powstała również i spojrzała na ojca. W gwałtownym okrzyku zdradziła się jego miłość, łagodząc cierpienie Niny. Przygarnęła do serca opłakane szczątki tego uczucia z nienasyconą chciwością kobiety, która lgnie rozpaczliwie nawet do resztek i strzępów miłości — i to wszelakiej miłości — jako do czegoś co z prawa jej przynależy i jest tętnem jej życia. Położyła obie dłonie na ramionach Almayera i patrząc na niego tkliwie rzekła z odcieniem żartobliwości:
— Mówisz tak, bo mnie kochasz.
Almayer zaprzeczył głową.
— Tak, kochasz mnie — powtórzyła łagodnie, a po chwili dodała: — I nie zapomnisz mnie nigdy!
Almayer zadrżał. Nie mogła mu powiedzieć nic okrutniejszego.
— Łódka płynie już po nas! — zawołał Dain, wskazując na czarną plamkę między wybrzeżem a wysepką.
Wszyscy spojrzeli w tę stronę i stali w milczeniu, póki czółno nie przybiło do brzegu. Jakiś człowiek wysiadł i szedł ku nim. Zatrzymał się w pewnem oddaleniu, jak gdyby się namyślał.
— Z czem przyjeżdżasz? — spytał Dain.
— Otrzymaliśmy w nocy tajny rozkaz aby zabrać z tej wysepki mężczyznę i kobietę. Oto kobieta. Który z was jest tym mężczyzną?
— Pójdź, rozkoszy mych oczu — rzekł Dain do Niny. — Odtąd twój głos będzie pieścił już tylko moje uszy. Wyrzekłaś ostatnie słowa do tuana Putih, twego ojca. Pójdź.
Zawahała się chwilę i spojrzała na Almayera, który patrzył nieporuszenie w dal morza. Dotknęła ustami jego czoła w długim pocałunku; łza spadła mu na policzek — jej własna łza — i stoczyła się z nieruchomej twarzy.
— Do widzenia — szepnęła i stała w niepewności, aż pchnął ją nagle w ramiona Daina.
— Jeśli masz litość nade mną — szeptał jak gdyby wyuczone na pamięć zdanie — zabierz tę kobietę.
Stał wyprostowany z podniesioną głową i patrzył, jak szli wzdłuż brzegu w stronę czółna, objąwszy się ramionami. Spojrzał na ślady ich stóp i odprowadzał wzrokiem postacie oddalające się w surowym blasku południowego słońca, w tem potężnem, drgającem świetle, co jest jak zwycięska fanfara spiżowych trąb. Patrzył na bronzowe barki mężczyzny, na czerwony sarong wokół jego bioder, na smukłą, olśniewająco białą postać, która wspierała się na nim. Patrzył na biel sukni, na bogate sploty długich, czarnych włosów. Patrzył jak wsiadali do czółna, jak łódka stawała się coraz mniejsza — i serce szalało w nim z wściekłości, rozpaczy i żalu, a rysy tchnęły spokojem: wyglądał jak posąg zapomnienia. Rwało się w nim wszystko na strzępy — lecz Ali, który się zbudził i stanął obok niego, ujrzał na jego twarzy bezmyślną obojętność, jak u ludzi co żyją w beznadziejnym spokoju, odcięci od życia przez ślepotę.
Czółno znikło a Almayer stał wciąż bez ruchu, wpatrzony w ślad na wodzie. Ali ocienił ręką oczy i rozglądał się ciekawie po wybrzeżu. Słońce zniżało się; powiew morski spłynął od północy i zmącił swem tchnieniem gładką taflę wody.
— Dapat! — krzyknął wesoło Ali. — Złapał go, panie! Okręt złapał go! Nie tam! patrz w stronę Tanah Mirrah. Aha! tam! Widzisz panie? O, teraz widać! Widzisz?
Almayer patrzył w kierunku wskazanym przez Alego, ale długi czas nic nie mógł rozróżnić. Wreszcie dostrzegł trójkątną plamkę żółtego światła na czerwonym tle skał Tandżong Mirrah. Był to żagiel okrętu; zwrócony ku słońcu odcinał się jaskrawo na ciemnej czerwieni przylądka. Żółty trójkąt pełzł zwolna od skały do skały, wreszcie minął przylądek i zajaśniał przez chwilę na błękicie morskiej dali. Okręt zwrócił się wnet ku południowi; żagiel zagasł i statek znikł w cieniu stromego przylądka, co spoglądał cierpliwie w dal, czuwając w samotności nad pustką morza.
Almayer stał wciąż bez ruchu. Wokoło małej wysepki powietrze pełne było gwaru szemrzącej wody. Czubate, drobne falki wbiegały na brzeg śmiało i radośnie, z młodzieńczą chyżością i umierały wnet, pełne bezbronnego wdzięku, zostawiając na żółtym piasku kręty szlak przejrzystej piany. Górą żeglowały spiesznie ku południowi białe chmury jak gdyby w pościgu za czemś. Ali był niespokojny.
— Panie — odezwał się nieśmiało — czas do domu. Długa droga przed nami. Wszystko już gotowe.
— Poczekaj — szepnął Almayer.
Teraz gdy już odjechała, pozostawało mu jedno — zapomnieć. Miał dziwne uczucie, że musi tego dokonać systematycznie i stopniowo. Ku wielkiemu przerażeniu Alego padł na kolana i czołgał się po ziemi, zacierając starannie rękoma wszystkie ślady stóp Niny. Sypał małe pagórki z piasku, które ciągnęły się za nim aż do wody, niby rząd drobniutkich grobów. Pogrzebawszy ostatni, nikły ślad pantofelka, powstał, obrócił się ku przylądkowi gdzie widział okręt po raz ostatni i usiłował krzyknąć w głos, że nigdy jej nie przebaczy. Ali, który śledził go niespokojnie, ujrzał jak usta jego się poruszają, lecz nie padł z nich ani jeden wyraz. Almayer tupnął gwałtownie o ziemię. Twardym jest człowiekiem, twardym jak skała. A niech ją! niech sobie jedzie. Nie miał nigdy córki. Zapomni o niej. Już nawet zapomina.
Ali zbliżył się znowu, nalegając aby wyruszyli natychmiast; zgodził się tym razem i poszli obaj w stronę czółna. Almayer szedł naprzód. Mimo całej swej niezłomności wydawał się bardzo słabym i zgnębionym; wlókł się powoli przez piasek, a u boku jego stąpał — niewidzialny — ten osobliwy szatan, którego zadaniem jest jątrzyć pamięć, aby człowiek nie mógł zapomnieć o istotnej treści życia. Szeptał Almayerowi do ucha dziecięcą gadkę z przed wielu, wielu lat. Almayer przechylił głowę i zdawał się słuchać niewidzialnego towarzysza, ale twarz jego podobna była do twarzy człowieka, który zginął od ciosu zadanego ztyłu. Wyglądał jak gdyby dłoń niespodzianej śmierci starła mu nagle z twarzy wszelkie uczucia i wszelki wyraz.
Spali tej nocy nad rzeką, przywiązawszy czółno do krzaków. Legli na dnie jeden obok drugiego, w ostatecznem wyczerpaniu co zabija głód, pragnienie i myśl wszelką, a pożąda nieprzeparcie tylko głębokiego snu, w którym zatraca się chwilowo zmęczone ciało. Następnego dnia walczyli zawzięcie z prądem przez całe rano; koło południa dotarli do osady i przybili wnet do pomostu Lingarda i Sp. Almayer skierował się wprost do domu, a za nim szedł Ali z wiosłami na ramieniu i rozmyślał, że chętnieby zjadł coś nie coś. Uderzył ich opustoszały wygląd dziedzińca. Ali zaglądał kolejno do domków zamieszkałych przez służbę; wszystkie były puste. W drugiem podwórzu zaległa również głucha cisza. Ognisko w szopie kuchennej wygasło i popiół zdążył już ostygnąć. Wysoki, chudy człowiek wysunął się z bananowego gaju i minął chyłkiem podwórze, spoglądając na nich przez ramię wielkiemi, wystraszonemi oczami. Pewno jakiś bezpański włóczęga; wielu było takich w osadzie i uważali Almayera za swojego opiekuna. Włóczyli się i żerowali na jego gruntach, wiedząc że nic im tu nie grozi, conajwyżej grad przekleństw sypnie się z ust białego gdy wejdą mu w drogę. — Lubili Almayera i wielkie pokładali w nim zaufanie, przezywając go „głupim“ między sobą. Almayer wszedł do domu przez tylną werandę; jedynem żyjącem stworzeniem, jakie zastał, była małpka dręczona od paru dni głodem i samotnością. Spostrzegłszy znajomą twarz, zaczęła płakać i skarżyć się w małpim języku. Almayer uspokoił ją kilku słowami i kazał Alemu narwać bananów. Po jego odejściu stanął w drzwiach frontowej werandy i patrzył na poprzewracane meble; wreszcie podniósł stół i usiadł na nim. Małpka spuściła się po łańcuchu ze swojej kryjówki i usadowiła się na jego ramieniu. Gdy się zjawiły banany, zabrali się razem do śniadania. Zgłodniali byli oboje; jedli chciwie i niedbale rzucali łupiny na ziemię, złączeni ufnem porozumieniem i serdeczną przyjaźnią. Ali poszedł ugotować trochę ryżu, zrzędząc pod nosem, gdyż nie było w domu ani jednej kobiety; nie miał pojęcia gdzie się podziały. Almayer zdawał się nie dbać o nic: skończywszy jeść siedział wciąż na stole, machając nogami i wlepił oczy w rzekę, zatopiony w myślach.
Po niejakim czasie wstał i podszedł do drzwi pokoju leżącego na prawo od werandy. Było to biuro: biuro Lingarda i Sp. Wchodził tam bardzo rzadko. Nie prowadził żadnych interesów i nie potrzebował już biura. Drzwi były zamknięte; stał i namyślał się, gryząc wargi, gdzie też klucz może się znajdować. Nagle przypomniał sobie: wisi na gwoździu w pokoju kobiet. Zbliżył się do wejścia zasłoniętego czerwoną firanką, zwisającą w nieruchomych fałdach; zawahał się chwilę, wreszcie pchnął zasłonę ramieniem, jakby to była jakaś ciężka zapora. Wielki czworokąt słonecznego blasku leżał na podłodze. Na lewo stała drewniana skrzynia pani Almayer, pusta, z odrzuconem wiekiem; tuż obok błyszczały miedziane gwoździe, któremi był nabity europejski kufer Niny, tworząc na wierzchu dwie duże litery: N. A. Kilka sukien Niny wisiało na drewnianych kołkach, przybrawszy w swem opuszczeniu sztywny wygląd urażonej godności. Przypomniał sobie że sam te kołki wystrugał i zauważył że bardzo są porządne. Gdzież ten klucz? rozejrzał się i zobaczył że wisi obok drzwi. Czerwony był od rdzy. Zmartwił się, lecz wnet się opamiętał i zdziwił że go to obeszło. Cóż to szkodzi? Wkrótce nie będzie już ani klucza, ani drzwi, ani niczego. Zatrzymał się z kluczem w ręku; czy też zdaje sobie sprawę, o co mu właściwie chodzi? Wrócił na werandę i stanął w zamyśleniu obok stołu. Małpka zeskoczyła z jego ramienia, chwyciła łupinę leżącą na podłodze i jęła pracowicie skubać ją na okruszyny.
— Zapomnieć! — wyszeptał Almayer. Ten wyraz poruszył w jego świadomości cały łańcuch następstw; ujrzał dokładny obraz tego co się stanie. Wiedział już doskonale co ma zrobić. Naprzód to, potem tamto — a potem wszystko już łatwo przyjdzie. Bardzo łatwo! Opętała go myśl że jeśli nie zapomni przed śmiercią, będzie musiał pamiętać przez całą wieczność. Musi wyrwać z życia pewne rzeczy, zdeptać, zniweczyć, zapomnieć. Długi czas stał zatopiony w myślach i starał się przeniknąć zasadzki zdradnej pamięci. Czuł coraz wyraźniej wiszącą nad nim grozę śmierci i wieczności. „Wieczność!“ rzekł głośno. Dźwięk tego słowa wyrwał go z zadumy. Małpka drgnęła i upuściła łupinę, wykrzywiając się do niego przyjaźnie.
Zbliżył się do drzwi biura, otworzył je z niejaką trudnością i wszedł, podnosząc tuman kurzu. Otwarte księgi o podartych stronicach walały się po podłodze, inne zaś, brudne i czarne, wyglądały jakby ich nigdy nikt nie otwierał. To księgi rachunkowe. W tych księgach zamierzał spisywać dzień po dniu swoje wzrastające bogactwa. Było to dawno! Przez wiele lat nie skreślił ani słowa na tych kartkach pociętych czerwonemi i niebieskiemi linjami. Wielkie biurko o złamanej nodze, stojące w środku pokoju, chyliło się na bok jak kadłub okrętu osiadłego na mieliźnie; wszystkie prawie szuflady powylatywały, wysypując stosy papieru pożółkłego od starości i brudu. Obracające się krzesło stało na swem zwykłem miejscu, lecz kiedy go dotknął, okazało się że nie kręci się już wcale. A niech tam. Wodził zwolna oczami od przedmiotu do przedmiotu. Ileż to pochłonęło kiedyś pieniędzy! A teraz wszystkie te rzeczy — biurko, papiery, podarte książki, połamane półki — wszystko to wygląda pod grubą warstwą pyłu, jak szkielet i prochy martwego warsztatu pracy. Oto co pozostało po tylu latach trudu, walki i zniechęcenia, które tylekroć przezwyciężał. I na co to wszystko? Rozmyślał ponuro o swej przeszłości, gdy nagle usłyszał wyraźnie jasny głosik dziecięcy szczebiocący wśród tej ruiny i spustoszenia. Wzdrygnął się z przerażeniem i gorączkowo jął zgarniać papiery rozsypane po podłodze. Połamał krzesło na kawałki, roztrzaskał szuflady o biurko i z wszystkich szczątków i rupieci ułożył wielki stos w rogu pokoju.
Wrócił prędko na werandę, trzasnąwszy drzwiami; zamknął je na klucz, wyjął go, pobiegł ku balustradzie i z rozmachem cisnął w rzekę, aż zagwizdało w powietrzu. Potem podszedł zwolna do stołu i zawołał na małpkę; odczepiwszy łańcuch, przygarnął ją do piersi i otulił kurtką. Siadł na stole i wlepił wzrok we drzwi pokoju, z którego wyszedł przed chwilą. Nasłuchiwał bacznie. Posłyszał suchy szelest, potem ostry trzask jak od pękania suchego drzewa, wreszcie jak gdyby trzepot skrzydeł zrywającego się ptaka. Przez dziurkę od klucza jęła się wydobywać cienka struga dymu. Małpka szarpała się pod kurtką. Wpadł Ali z oczami rozszerzonemi przerażeniem.
— Panie! dom się pali! — krzyknął.
Almayer powstał, trzymając się stołu. Krzyki lęku i zgrozy niosły się od osady. Ali załamał ręce, głośno lamentując.
— Cicho, głupcze — rzekł spokojnie Almayer. — Weź mój hamak i kołdry i zanieś je do drugiego domu. No, prędko.
Dym wydostawał się już przez szczeliny. Ali porwał hamak i jednym susem znalazł się u stóp werandy.
— Zajęło się dobrze — mruknął Almayer. — Spokojnie, Jack! — zwrócił się do małpki, która szarpała się rozpaczliwie, chcąc wyrwać się z uwięzi.
Drzwi pękły od góry do dołu: buchnął ogień i dym, wypierając Almayera aż do balustrady. Wytrwał tam, dopóki potężny huk nad głową nie dał znać że dach jest w płomieniach. Wówczas zbiegł ze schodów krztusząc się dymem, który ścigał go i czepiał się niebieskawym wieńcem jego włosów.
Po drugiej stronie rowu oddzielającego podwórze Almayera od osady, tłum mieszkańców Sambiru gapił się na płonący dom białego. W spokojnem powietrzu blado-ceglaste płomienie strzelały wysoko, mieniąc się fjoletem w jaskrawem słońcu. Cienka kolumna dymu wznosiła się prosto wgórę i gubiła w jasnym błękicie. W pustej przestrzeni między dwoma domami ujrzano wyniosłą postać białego, wlokącą się ze spuszczoną głową w kierunku „Szaleństwa Almayera“.
Tak więc Almayer przeniósł się do nowego domu. Objął w posiadanie świeżą ruinę i w upartym obłędzie swego serca czekał z niepokojem i udręką na zapomnienie, które wciąż jeszcze nie przychodziło. Uczynił wszystko co tylko mógł. Zniweczył wszelki ślad istnienia Niny, a teraz pytał siebie każdego rana, czy zapomnienie przyjdzie przed wieczorem? czy wogóle przyjdzie przed śmiercią? Pragnął żyć tylko tak długo aby móc zapomnieć. Uporczywość pamięci napełniała go przerażeniem i odrazą do śmierci. Jeśli umrze zanim cel jego życia zostanie osiągnięty, będzie musiał pamiętać na wieki! Tęsknił także za samotnością — ale napróżno. W półmroku pokoi — przy zamkniętych okiennicach, w jasnym blasku słońca na werandzie, gdziekolwiek poszedł, gdziekolwiek się obrócił, wszędzie widział drobną postać dziewczynki o ładnej, ciemnej twarzyczce i długich, czarnych włosach. Różowa sukienka zsuwała jej się z ramionek, a wielkie oczy spoglądały ku niemu z tkliwą ufnością pieszczonego dziecka. Ali nic wprawdzie nie widział, ale zdawał sobie sprawę że w domu jest dziecko. Odwiedzając znajomych w osadzie, wiódł nieraz długie rozmowy u ognisk wieczornych i opowiadał zaufanym przyjaciołom o dziwnem zachowaniu się Almayera. Pan jego stał się czarownikiem na stare lata. Gdy tuan Putih pójdzie już spać, słychać często jak rozmawia z kimś w swoim pokoju. Alemu zdaje się że to duch zaklęty w kształt dziecka. Poznaje to po niektórych słowach i wyrażeniach. Pan mówi niekiedy po malajsku, ale częściej po angielsku; Ali rozumie po angielsku. Czasem pan jest czułym dla dziecka, czasem płacze nad niem, to znów śmieje się, błaga aby sobie odeszło — przeklina je nawet. Jest to duch zły i uparty. Ali przypuszcza że pan wywołał go nierozważnie, a teraz nie może się go pozbyć. Pan jest bardzo odważny; nie boi się rzucać przekleństw na ducha; a raz, to walczył z nim nawet! Ali usłyszał wielki hałas, i bieganinę po pokojach, i jęki. To jego pan jęczał; duchy nie jęczą. Pan jest bardzo odważny, lecz głupi. Przecież ducha zranić nie można. Ali spodziewał się że na drugi dzień znajdzie pana nieżywego, ale nie. Pan wstał bardzo rano, wyglądał znacznie starzej niż przedtem i przez cały dzień nic nie jadł.
Oto co rozpowiadał Ali w osadzie. Z kapitanem Fordem był daleko rozmowniejszy dla tej prostej przyczyny, że kapitan Ford miał pieniądze i wydawał rozkazy. Za każdą bytnością Forda, który przyjeżdżał co miesiąc, Ali zjawiał się na pokładzie z raportem o mieszkańcu „Szaleństwa Almayera“. Przybywszy do Sambiru po wyjeździe Niny, Ford zajął się interesami Almayera. Nie przedstawiało to wielkich trudności. Szopa gdzie chowano zapasy była pusta, a łódki znikły, rozkradzione nocą przez różnych sambirskich obywateli łaknących środków przewozowych. W czasie wielkiego wylewu pomost Lingarda i Sp. opuścił wybrzeże i popłynął wdół rzeki, szukając snać weselszego otoczenia; nawet stado gęsi — „jedynych gęsi na całem wschodniem wybrzeżu“ — wyruszyło w świat, przekładając nieznane niebezpieczeństwa czyhające w lesie nad opustoszałą siedzibę. Zczasem trawa porosła czarny płat ziemi, gdzie przedtem stał dom Almayera i nie zostało ani śladu z budynku, który chronił młodzieńcze jego nadzieje, marzenia o wspaniałej przyszłości, ocknięcie się jego i rozpacz.
Ford rzadko odwiedzał Almayera, bo nie należało to wcale do przyjemności. Almayer odpowiadał obojętnie na hałaśliwe zapytania o jego zdrowie, usiłował nawet rozmawiać i pytał co się dzieje, ale czuć było z jego głosu że niema na tym świecie nowiny, któraby mogła go obejść. Zczasem stawał się coraz bardziej milczący, jak gdyby zapominał stopniowo mówić. Krył się w najciemniejszych zakątkach, gdzie Ford musiał go wyszukiwać, kierując się tupotem małpki, która biegła naprzód. Małpka zjawiała się zawsze na powitanie Forda. Zwierzątko objęło najformalniejszą opiekę nad Almayerem; kiedy chciało aby zjawił się na werandzie, ciągnęło go wytrwale za kurtkę póki nie wyszedł posłusznie w blask słońca, którego zdawał się tak bardzo nie lubić.
Pewnego ranka Ford zastał go siedzącego na podłodze werandy z plecami opartemi o ścianę; nogi jego wyciągnięte były sztywno, a ręce zwisły bezwładnie. Twarz pozbawiona wyrazu, rozwarte szeroko oczy o nieruchomych źrenicach i sztywność pozy czyniły go podobnym do olbrzymiego pajaca, którego ktoś zepsuł i porzucił. Usłyszał kroki Forda i zwolna obrócił ku niemu głowę.
— Ford — szepnął do niego z podłogi — ja nie mogę zapomnieć.
— Doprawdy? — zapytał dobrodusznie Ford, usiłując być jowialnym, — chciałbym to samo o sobie powiedzieć. Co do mnie, tracę zupełnie pamięć — niema rady, starość! Parę dni temu mój pomocnik —
Zamilkł; Almayer dźwigał się z ziemi, ale potknął się i wsparł na ramieniu przyjaciela.
— Oho, dzisiaj lepiej się czujesz. Wkrótce przyjdziesz zupełnie do siebie — rzekł wesoło Ford, kryjąc niepokój.
Almayer puścił jego ramię i stał wyprostowany z głową podniesioną i odrzuconemi w tył ramionami. Patrzył kamiennym wzrokiem na niezliczone mnóstwo słońc jaśniejących w falach rzeki. Kurtka jego i luźne spodnie trzepotały się w wietrze na wychudłych członkach.
— Niech jedzie! — wyszeptał ochrypłym głosem. — Niech sobie jedzie. Jutro o niej zapomnę. Jestem człowiekiem twardym — twardym jak skała... jak...
Ford spojrzał mu w twarz — i uciekł. Kapitan był sam człowiekiem wytrzymałym — o czem mogą zaświadczyć ci co z nim żeglowali, ale hart Almayera był ponad jego siły.
Gdy Ford przybył następnym razem do Sambiru, Ali przyszedł się poskarżyć. Żalił się przed Fordem że Chińczyk Dżim Eng wtargnął do domu Almayera i mieszka tam już od miesiąca.
— I obaj palą — dodał Ali.
Ford gwizdnął przeciągle.
— Opjum?
Ali skinął głową. Ford zamyślił się głęboko i mruknął: „Biedak! im prędzej, tem lepiej“. Po południu poszedł do Almayera.
— Co tu robisz? — spytał Chińczyka, który wałęsał się po werandzie.
Dżim Eng wytłumaczył mu po malajsku monotonnym, bezbarwnym głosem cechującym długoletnich palaczy opjum, że własny jego dom jest stary, dach zacieka, a podłoga butwieje. Więc jako dawny przyjaciel z przed wielu, wielu lat, zabrał swoje pieniądze, opjum, dwie fajki i zamieszkał w wielkim domu.
— Tutaj dużo jest miejsca. On pali a ja tu mieszkam. Nie będzie palił długo — dodał.
— Gdzież on jest? — spytał Ford.
— W swoim pokoju. Śpi teraz — odpowiedział ociężale Dżim Eng.
Ford zajrzał przez drzwi. Dostrzegł w półcieniu Almayera leżącego nawznak na podłodze, z głową wspartą o drewnianą poduszkę. Długa biała broda pokrywała mu piersi, cera pożółkła, a z pod przymkniętych powiek wyglądały białka...
Ford wzdrygnął się i odwrócił. Wychodząc zauważył długi pas czerwonego spłowiałego jedwabiu pokryty chińskiemi głoskami. Dżim Eng przymocował go właśnie do jednego ze słupów werandy.
— Co to takiego? — spytał.
— To jest nazwa tego domu — odrzekł Chińczyk bezbarwnym głosem. — Mój dom tak samo się nazywa. Bardzo dobra nazwa.
Ford popatrzył na niego i odszedł. Nie wiedział co znaczy warjacki labirynt z chińskich liter na tle czerwonego jedwabiu. Gdyby był spytał Dżim-Enga, cierpliwy Chińczyk wytłumaczyłby z należytą dumą, że napis brzmi: „Dom niebiańskiej rozkoszy“.
Tegoż dnia wieczorem Babalaczi przyszedł w odwiedziny do kapitana Forda. Drzwi od kajuty wychodziły na pokład; na wysokim progu siedział okrakiem Babalaczi, a Ford palił fajkę wyciągnięty na tapczanie. Parowiec odpływał już nazajutrz rano i stary dyplomata przyszedł jak zwykle na ostatnią pogawędkę.
— Mieliśmy wieści z Bali w ostatnim miesiącu — zauważył Babalaczi. — Wnuk urodził się staremu radży i wielka tam radość.
Ford usiadł zaciekawiony.
— Tak — rzekł Babalaczi, odpowiadając na pytające jego spojrzenie. — Powiedziałem mu. To było nim zaczął palić.
— No i co? — pytał Ford.
— Uszedłem z życiem — ciągnął poważnie Babalaczi — ponieważ biały człowiek jest bardzo słaby i upadł, rzucając się na mnie. — Po chwili dodał: — Ona szaleje z radości.
— Almayerowa?
— Tak. Mieszka w domu naszego radży. Ona nieprędko umrze. Takie kobiety żyją długo — rzekł Babalaczi z odcieniem żalu w głosie. — Zakopała swoje dolary, ale wiemy w jakiem miejscu. Dużo było kłopotu z tem wszystkiem. Musieliśmy zapłacić karę i słuchać gróźb białych ludzi. Trzeba być teraz ostrożnym. — Westchnął i zamilkł, lecz po chwili podjął znów z energją:
— Będzie wojna! Tchnienie walki wieje przez wyspy. Czy jeszcze dożyję?... Ach, tuanie — ciągnął już spokojniej — stare czasy były najlepsze! Żeglowałem z wojownikami z plemienia Lanun i napadaliśmy w nocy na ciche okręty z białemi żaglami. To było jeszcze nim angielski radża zaczął rządzić w Kuchingu. Walczyliśmy między sobą i byliśmy szczęśliwi. Teraz, kiedy walczymy z wami, czeka nas tylko śmierć!
Powstał, zabierając się do odejścia. — Tuanie — rzekł — czy pamiętasz niewolnicę Bulangiego? tę co narobiła całego tego kłopotu?
— Pamiętam. Co się z nią stało?
— Wychudła bardzo i nie mogła pracować. Wtedy Bulangi, który jest złodziej i zjadacz świńskiego mięsa, odstąpił mi ją za pięćdziesiąt dolarów. Umieściłem ją wśród moich kobiet aby stała się tłustą. Pragnąłem usłyszeć jej śmiech, lecz widać urzekł ją ktoś i... parę dni temu... umarła. Nie, tuanie! Czemu mówisz złe słowa? Stary jestem, to prawda, ale dlaczego nie miałbym pragnąć widoku młodej twarzy i dźwięku młodego głosu w moim domu? — Urwał i zaśmiał się ponuro, dodając:
— Jestem jak biały człowiek — mówię wiele o tem co nie powinno znajdować się na ustach mężczyzn, gdy rozmawiają ze sobą.
I odszedł zgnębiony.

* * *

Milczący, rozkołysany tłum, zbity w półkole u schodów „Szaleństwa Almayera“, rozwarł się przed gromadką biało odzianych ludzi w turbanach, którzy szli przez trawę ku domowi. Abdulla postępował naprzód, wspierając się na Reszydzie, a za nim kroczyli wszyscy Arabowie z Sambiru. Gdy weszli w szpaler kornego tłumu, podniósł się stłumiony gwar, wśród którego można było rozróżnić jedno jedyne słowo: „mati“. Abdulla przystanął i rozejrzał się powoli.
— Nie żyje? — spytał.
— Obyś żył wiecznie! — odkrzyknął tłum jednogłośnie, poczem nastała głucha cisza.
Abdulla postąpił kilka kroków i znalazł się po raz ostatni twarzą w twarz z dawnym swym wrogiem. Mimo wszystko co działo się dawniej, nie był już teraz groźny; leżał sztywny i martwy w bladem świetle wczesnego ranka. Jedyny biały człowiek na wschodniem wybrzeżu już nie żył, a jego duch, wyzwolony z więzów ziemskiej ułudy, stanął przed Nieskończoną Mądrością. Twarz jego zwróconą ku niebu przyoblókł spokój, jaki zjawia się po ustąpieniu udręki i bólu. Pogodne oblicze świadczyło bez słów wobec czystych niebios, że ten człowiek, leżący pod obojętnym wzrokiem tłumu, doznał przed śmiercią łaski zapomnienia.
Abdulla patrzył smutnie na niewiernego, z którym walczył tak długo, którego tylekroć zwyciężał. Prawowierny wyznawca został wynagrodzony! A jednak w starem sercu Araba drgnęło uczucie żalu za tem co go odeszło z śmiercią białego. Znikali przyjaciele i wrogowie, mijały tryumfy i zawody — wszystko co składa się na życie; przed nim był tylko już kres. Modlitwa wypełni ostatek dni wydzielonych prawowiernemu. Ujął różaniec wiszący u pasa.
— Znalazłem go tak dziś rano — rzekł Ali cichym i wylękłym głosem.
Abdulla spojrzał chłodno raz jeszcze na pogodne oblicze.
— Chodźmy — zwrócił się do Reszyda.
Gdy szli przez tłum, który cofnął się przed nimi, paciorki różańca dźwiękły w dłoni Abdulli, a wargi jego wymówiły uroczystym szeptem imię Allaha, który jest łaski pełen! i miłosierdzia!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.