Swaty na Rusi (Kaczkowski)/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Kaczkowski
Tytuł Swaty na Rusi
Pochodzenie Ostatni z Nieczujów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.



Z długiego i na wszystkie strony się chwiejącego namysłu mego wypadło, żeby koniecznie dać znać Ołtarzowskiemu, bo czy odemnie, czy od kogo innego, zawsze nakoniec musiałby się dowiedzieć o tém, co zaszło, a miał mu kto inny zwiastować tę z jednéj strony tak bardzo smutną, a jednak po chłodnym namyśle pocieszającą nowinę, to już wolałem ja dopełnić téj ostatniéj funkcyi, która nawet do moich swatowskich obowiązków należała. Naradzałem się tedy z gospodarzem, jakiego by tu posłańca posłać, żeby był najpewniejszy i biegł najprędzéj; on mi doradzał sztafetę, ale ja nie akceptowałem téj rady, bo to wtenczas poczty jeszcze nie były ani tak regularne ani pewne jak teraz, posełano je najczęściéj chłopami albo i babami od wsi do wsi. A jak się mało na nie spuszczać można było, wiedziałem to ztąd, że razu jednego przed kilku laty, przejeżdżając rankiem przez jedną wieś, wstąpiłem do karczmy i wszedłszy zaraz spostrzegłem torbę jakąś skórzaną leżącą na szynkwasie, którą chłopi ciekawie oglądali; pytam też: co by to była za torba? powiadają mnie: — Ej! to proszę Jegomości, sztafeta tu piła i tańcowała przez całą noc i zapomniała ją tu na ławie. Posełajże tu co sztafetą, kiedy ona pije i tańcuje po karczmach! Widziałem tedy, że już inaczéj nie może być, tylko Węgrzynek musi temu dać radę. Jakoż kazałem mu wziąść moje lejcowe konie, wozik nająłem leciuteńki w mieście i wyprawiłem go do Bukowa. Ołtarzowskiemu opisałem całą rzecz aż do najdrobniejszych szczegółów, jedno tylko to zataiłem, że ja tu umyślnie się zatrzymuję dla tego, i udałem mu w liście tak, że mam tu sprawy jakieś w Krajzamcie. A to wszystko dla tego, żeby się już nic ani na mnie, ani na moją opinię nie oglądał, tylko swoim własnym instynktem się rządził.
Zostawszy sam, długo namyślałem się jeszcze nad tém, mam-li pójść do Anulki, czy nie? Ale cóż będzie z tego? oto przypomni mi Zosię, popłaczemy się i na co to tego? a z resztą, cóż ja jéj poradzę?... Na wszelki wypadek tylko, aby ją od głodu albo jakich ciężkich potrzeb na teraz ochronić, posłałem jéj przez umyślnie na to wybranego mieszczanina dwadzieścia dukatów i to, ażeby jéj przez siebie nie przypominać dawnego kochanka, kazałem tak oddać, jakoby ten mieszczanin był te pieniądze winien jéj ojcu i widząc, że ojciec traci, za życia mu nie oddawał. Kazałem mu tylko kwit od niéj wziąść na to, i tak się stało. Z resztą oddałem się nudom i oczekiwaniu, a piękne to nudy w tym Stryju! Raniutko wstając, szedłem przypatrywać się mustrze Cesarskich, których nie wielka kupa tam stała i rekrutując po trochu, do karabina wprawiała. Potém szedłem do kościoła, potém lichy obiadek u mego gospodarza, potém znowu przypatrywałem się mustrze, i przechadzką gdzieś na przedmieście kończyłem dzień.
Czwartego dnia, kiedym już wszystkie był zwiedził przedmieścia, poszedłem obaczyć cmętarz, — nie wiele tam było co widzieć, jednak kilka pięknych kamiennych nagrobków płaczącemi ocienionych drzewami, tu i owdzie stało pomiędzy drzewianemi krzyżami, z których jedne pruchniejąc ustępowały miejsca drugim, zupełnie tak jak ludzie ludziom na ziemi. Oparłem się o jeden taki nagrobek i złożywszy ręce, zmówiłem pacierz za dusze zmarłe... potém w smutne zapadłem myśli... Boże mój! jakże tu cicho! jak cicho na téj pogórkowatéj powierzchni ziemi, — a wiele to tam życia, wiele wiru, wiele chałasu pochowanego jest pod tą milczącą skorupą! Wiele dumnych serc tutaj leży, którym się zdawało za życia, że raz się zrodziwszy, wiecznie już panować i szumić będą po świecie, wiecznie poniewierać drugimi i nigdy nie znajdą swojego Garwoła!... gdzie jest grób Pułkownika? gdzie pośmiertne jego żony mieszkanie?... o jakże bym chętnie posłał był jéj modlitwę tam w głąb do grobu! jakżem nierozsądny, żem się o to nie spytał!...
W tém furtka skrzypnęła i jakaś postać niewieścia, więcéj do cienia umarłych niż do żyjącéj istoty podobna, w czarnéj wlokącéj się sukni, weszła na cmętarz i zwróciwszy się na prawo zaraz na jeden grób z głośnym rzuciła się płaczem i pełnym głębokiéj boleści jękiem. Ruszyłem się natychmiast z miejsca i obchodząc zdala tę biedną sierotę, wyszedłem z cmętarza, — koło furty tylko oglądałem się jeszcze i na krzyżu pod którym dziewica ta leżała, wyczytałem na blasze wyryty napis: Marya Ostrowska.
Tejże saméj nocy przyjechał Ołtarzowski. Pięćdziesiąt mil upalił mój Węgrzynek w dniach cztérech nie spełna. Ołtarzowski zaraz chciał iść do Anulki, ale perswadowałem mu: Jak to tam będziesz chodził po nocy? co ludzie powiedzą na to?... zrób z siebie ofiarę i wyczekaj do jutra. Przecie już jesteś na miejscu, już ci teraz nie ujdzie.
— Nie, nie i nie! — wołał Pan Jan cały drżący i bez oddechu prawie, — muszę ją widzieć dzisiaj! Niechaj ją przynajmniéj pocieszę i uspokoję. Chodź ze mną, nie masz jeszcze północy. Niech mnie tylko widzi, niechaj głos mój usłyszy, niechaj wie, że kiedy ją cały świat opuścił, jam ją nie opuścił i pozostałem wierny, jakom ślubował.
— Ha! taka wola twoja; kiedy każesz to pójdę.
I poszliśmy. Prowadzono nas długą jakąś ulicą na przedmieście. Stanęliśmy przed jakimś małym domeczkiem, który się już walił na poły, okienice były zamknięte, ale światło jeszcze błyskało na jednéj stronie. Weszliśmy do sieni. Stara jakaś kobieta wyszła do nas i zapytała czego chcemy? Pytaliśmy ją, gdzie mieszka panna Ostrowska? Wskazała nam drzwi na prawo. Weszliśmy do środka. Mała to była izdebka, jedno łóżeczko, jeden stolik i jedno krzesło. Na stoliku słabém światłem błyskał niewielki kaganek, na krześle siedziała Anulka, w czarnéj wlokącéj się sukni. Siedziała i czytała przy kaganku w staréj książce nabożnéj, ale była bardzo blada i raczéj do cienia umarłéj, niż do żyjącéj istoty podobna. Kiedyśmy weszli, spojrzała na nas, zerwała się i z konwulsyjnym krzykiem rzuciła się Panu Janowi na szyję. Ale niebawem opuściła ręce, krzyknęła raz jeszcze lecz słabo i runęła na ziemię. Jan się potoczył ku oknu i oniemiał. Ja wziąłem kaganek ze stołu i pochyliłem się nad nią, ale jéj oczy już były zamknięte, w piersiach nie było oddechu.
Nie mogła znieść téj radości, — serce jéj pękło, — umarła.
Kiedym stawiał na powrót kaganek na stole i przypadkowo rzuciłem okiem na książkę na nim leżącą, to ujrzałem ją otwartą na modlitwie przy konających.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Kaczkowski.