Przejdź do zawartości

Stypa (Lange)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Stypa
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Okręt
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

— Zgadzam się — odparł mecenas — że są to dwie odrębne rzeczy, ale mądrość życiowa polega na ich związku. Znów tu występuje odwieczna walka między namiętnością, którą wy, erotomany, zowiecie prawem boskiem, a obowiązkiem, który wasza niesforność chce złamać — jako prawo ludzkie, tj. społeczne. Znam ja wasze teorye. Co do mnie, stoję zawsze na gruncie prawa społecznego — i poza prawem żadnej nie widzę drogi do regulacyi stosunku między kobietą a mężczyzną. Stanowczo twierdzę, że rozbef można jadać w domu, choćby nawet z mniejszej sztuki wołowiny był przygotowany. Osobiście jestem przeciwnikiem rozwodu, gdyż daje on zbyt wiele folgi ludzkim kaprysom. Prowadzę teraz kilka spraw rozwodowych — i widzę, dla jakich błahych powodów nieraz się to robi. Dodam jeszcze, że na zasadzie moich obserwacyj — kobieta właśnie zjawia się w tych sprawach daleko częściej ofiarą niż katem — i że ona raczej bywa tu przedstawicielką prawdy, gdy mężczyzna kłamie. Albo, powiem, że kobieta kłamie szlachetniej, niż mężczyzna. Na dowód chcę wam tu opowiedzieć sprawę rozwodową, którą prowadziłem ostatnio.
Jestto sprawa Zieleniaka contra swojej żonie. Zieleniaka znacie: jestto pisarz dramatyczny, który napróżno dąży do rozgłosu. Dwie czy trzy jego sztuki sromotnie upadły, co wywołało w jego duszy niesłychaną pogardę dla profanum vulgus. Uważa się on od czasu swej potrójnej klapy za wybrańca bogów, którego tłum bezmyślny kamienuje. Przypuszczam, że do tej ciemnej masy należy też i jego żona, gdyż, jak się zdaje, przed ślubem wierzyła ona w Zieleniaka, że to niby nowy Szekspir, a tymczasem... I oto zaczęła go lekceważyć! Jak wiecie, trzy lata temu Zieleniak ożenił się z piękną panną Celiną, w której ponad wszystkie namiętności górował pociąg do sztuki i literatury, a właściwie do ich przedstawicieli płci męzkiej. Są dziś takie kobiety, które dopiero w atmosferze literatów i artystów czują się dobrze. Naogół biorąc, są to dziś jedni z nielicznych ludzi, mających duszę ludzką. Ale dusza ta bywa różnej miary. Miara duszy Zieleniaka nie była, zdaje się, Fidyaszowa: swoją niemoc twórczą osłaniał on tajemniczym fluidem mistyki, a bełkot swoich dramatów uważał za objawienie. Widywałem się z nim bardzo rzadko: raz na rok co najwyżej. Pewnego dnia spotkałem go na ulicy; powitałem się z nim życzliwie, powtarzając zwykłe frazesy ze słownika komunałów: co słychać? jak zdrowie? co pan porabia? Wogóle mówiliśmy o tem, co nas nawzajem nic nie obchodziło.
— Wyjeżdżam do Paryża — rzekł mi Zdzisław. — Rzecz wyborna. Podróż nauczająca i przyjemna. Stolica kultury — cerveau du monde, orgueil de l‘homme. — Wyjeżdżam, panie, i to wyjeżdżam sam (podkreślone). — „Nie może być! — Tak jest, sam — nakoniec sam — bez żony... — „Jakże to?“ — „Powiem panu, że postanowiłem rozwieść się z żoną. Dość tego głupiego życia. Wyzwolenie, oto mój cel obecny. — Brawo! zawołałem. Trzy lata temu składałem panu życzenia z powodu ślubu, ale dziś — wierzaj mi pan — daleko szczerzej pana błogosławię z przyczyny rozwodu... Małżeństwo to piękna rzecz, ale rozwód — piękniejsza! (Gadałem tak przez ironię, której zresztą subtelny Zieleniak nie zrozumiał). — Dziękuję serdecznie — tak mi rzecze. — Ja dopiero dziś oddycham swobodnie. Małżeństwo — to kajdany, zwłaszcza, jeżeli się połączą osoby niedobrane, jak my. Kobieta, panie, jest zawsze realistką. To stworzenie przyziemne, które nie rozumie bóstwa i nieskończoności. Ja na długo przed ślubem znałem Celinę i chciałem z niej zrobić człowieka. Napróżno! Zawsze się w niej budziła kotka, samiczka, zmysłowa, zamiłowana w fatałaszkach, bladze i hipokryzyi. Na oko, mój panie, była to świętoszka, ale w rzeczy samej brutalna Messalina i nic więcej. Czy pan myśli, że było choć trochę szczerości w jej zamiłowaniu do sztuki, literatury, artystów? Na zewnątrz mogło się to wydawać, jak mnie, jakimś porywem duszy szlachetnej do krain ideału i czystych natchnień: ale naprawdę nie! Była to brudna żądza zmysłowa, co ją popychała w kierunku różnych niby to artystów, literatów i t. d., a w gruncie wybierała sobie zawsze chłopów mocnych, rosłych, z którymi uprawiała flirt nieraz idący bardzo a bardzo daleko. Widziałem niejedno, ale znosiłem cierpliwie. Jestem z natury delikatny i ustępliwy, choć wiem napewno, że Celina wraz z matką rozpuszczają o mnie nikczemne plotki. Dziś lub jutro usłyszy pan, że ją biłem, że jej włosy wyrywałem, żem ją kopał. Niech pan w to nie wierzy. Jeżelim wobec niej błądził — to właśnie ze zbytku grzeczności. Powinienem był ją bić i kopać, aby ją nauczyć prawdziwych zasad życia i człowieczeństwa. Czy pan myśli, że mi to przyjemne i że to się zgadza z moją rzeczywistą naturą — tak obmawiać kobietę — i to osobę, która jeszcze miesiąc temu była moją żoną? A jednak muszę. Ona mnie nigdy nie rozumiała. Ja krążyłem w najwyższych sferach ducha (biedak! mówił to zupełnie szczerze), ona chwytała tylko strony zewnętrzne. Kiedy nasze bydełko (publiczność!) wysykało moje sztuki, ona stanęła po stronie bydełka i tak ujawniła płytką mizeryę swej duszy. Śród moich kolegów, którym ufałem, wybierała sobie co najtęższych a bardzo przedsiębiorczych chłopców — i do współki z nimi drwiła ze mnie i z moich ideałów, a zarazem zdradzała mnie najbezecniej: byłem po stokroć rogaty. O, i niech pan nie sądzi, że do tego był jej potrzebny zawsze jaki Übermensch; nieraz zadawalała się prostym parobkiem, zwłaszcza na wsi, kiedy nie było literatów. Długo znosiłem tę hańbę i tę mękę — ale wreszcie przebudziła się we mnie godność człowieka. Rozwód — to jedyne zbawienie. Jestem na drodze do tego Edenu. Niech mi pan powinszuje, a jeżeli pan nie ma żony... — Nie mam. — To niech się pan nie żeni. Radzę panu, jak człowiek, co drogo zapłacił za doświadczenie.... — Czy z tego doświadczenia skorzystam, nie wiem, gdyż każdy człowiek musi sam wszystkiego doświadczyć. Ale nie idzie tu o mnie: dość obojętnie zaczęta rozmowa ze Zdzisławem, zakończyła się nader ciekawem zagadnieniem. Gorąco pragnąłem zobaczyć Celinę i porozmawiać z nią o tej całej sprawie. Interesowało mnie, jak ona właśnie tę całą rzecz wystawi. Szczęście mi sprzyjało. Pani Celina, która dotąd była mało widzialna i najczęściej koło domowego atrium ukryta, naraz zaczęła się pokazywać w świecie, w towarzystwie Jerzych M. i Romanów N., miłych ludzi, moich dobrych znajomych. Bywała w teatrze, na koncertach, w kawiarniach. Spotkałem ją w Towarzystwie Muzycznem: była ubrana ze smakiem, w sukni purpurowej, a ta czerwoność wspaniale odbijała od jej kruczych włosów i matowej cery twarzy. Cała postać tchnęła udawaną, zda się, energią — i tylko powłóczyste, rozpierzchnione, szafirowe oczy, ujawniały melancholię, która była zapewne tłem istotnem jej duszy.
Odprowadzałem ją do domu. W czasie koncertu mówiliśmy tylko o muzyce i poezyi; ale gdym się znalazł z nią sam na sam na ulicy, zapytałem ją wręcz, udając półnieświadomość: Cóż to słyszałem na mieście? Podobno się pani rozchodzi z mężem? Skądże ta rozpacz? Przecież tak się kochaliście — takie długie narzeczeństwo — taka głęboka miłość. Czyżby to była prawda? — Niestety, prawda — odpowiedziała z westchnieniem Celina. Najpiękniejsze moje marzenia rozwiały się i prysły jak mgła... O, nie z obu stron, nie! On to mnie przestał kochać, nie ja zapomniałam miłości. Ja mam serce trudne do poruszenia, ale kiedy raz jakie uczucie w niem zapłonie — to już nigdy nie wygaśnie. Nie przestałam go kochać i nigdy nie przestanę. Niech pan pamięta, że ja na długo przed ślubem byłam pod jego wpływem; on mi otwierał oczy, on mi rozwijał duszę; jeżeli jestem człowiekiem — jemu to zawdzięczam. Szczerze powiadam, że bez niego byłabym jeszcze niby głóg leśny. Ale mężczyźni są tacy dziwni, a zwłaszcza wielcy ludzie, jak Zdzisław. On bujał ciągle po obłokach, gdzieś na wielkiej wyżynie, przemawiał do mnie zawsze tak, jakby gdzieś na Himalajach przebywał. A cóż ja, mała, nikła, bezskrzydła istota? Zdaje mi się, że go nie rozumiałam: on ma taką podniosłość ducha, taki polot, że nie byłam w stanie z nim razem unosić się po niebie, choć Boga biorę na świadka, jak bardzo tego pragnęłam. Mówiono mi, że teraz, kiedy się ze mną rozłączył, pisze jakieś wielkie, genialne rzeczy. Byłabym bardzo szczęśliwa, gdyby ta rozłąka dała mu siłę twórczą. Z mojem usunięciem się — znika mu wielka przeszkoda w rozwoju geniuszu. Niech pan zwróci uwagę, że wszystko to, co panu mówiłam, jest to wynik moich własnych rozmyślań. On mi nigdy nic podobnego nie powiedział. Nie odgadnie pan nawet, jaka to dusza szlachetna, delikatna, subtelna: prawdziwy rycerz. Ile on cierpiał przezemnie, tego nikt nie wypowie: ja to sama przeniknęłam. To też, kiedy zaczęła się między nami kwestya separacyi, nie miałam prawa stanąć mu naprzekór. Postanowiłam zejść mu z drogi: niechaj szuka sam swego szczęścia. — I nic mu pani nie ma do zarzucenia? — Cóż mogłabym mu zarzucić? Ach, jedno tylko, ale zdaje się, że to jest w związku z naturą męzką. Mężczyzna lubi kokieteryę; lubi słodkie słówka, uśmiechy, pieszczoty; słowem, mężczyzna jest zawsze zmysłowy i nie widzi w kobiecie duszy, tylko zawsze sądzi się w haremie. Ja nie jestem odaliską — ja nie umiem, jak to robią niektóre kobiety, wabić, nęcić, czarować — słowem, uśmiechem, giestami i tak wogóle... Mnie natura pozbawiła tej gorącości żądz i tego nęcącego zapaszku zmysłowości, które tak lubią mężczyźni. O, i Zdzisław, choć taki wyjątkowy, niecodzienny człowiek — o, i on żądał odemnie, abym się pogrążała w rozkoszach zmysłowych, co było wprost sprzeczne z istotą mojej duszy — bo ja właściwie jestem z natury mniszką, zakonnicą — i może w innych czasach niczem innem bym nie została, tylko wstąpiłabym do klasztoru. Zdzisław, to człowiek całkiem światowy i, o ile go mogę zrozumieć, to właśnie ten mój nastrój klasztorny głównie go zraził do mnie. — Tak mówiła Celina głosem pełnym melancholii i żałobnej powagi. Aby nieco weselej rozwinąć tę sprawę, rzekłem ironicznie: — Ostatecznie nic złego się nie stało. W każdem nowoczesnem małżeństwie rozwód jest najwłaściwszym punktem wyjścia. Normalne małżeństwo dzisiejsze w programie swoim zawiera już i rozwód. Małe dzieci o tem wiedzą i sam znałem dziewczynkę ośmioletnią, która wszystkie miedziaki, otrzymywane od rodziców i ciotek chowała do glinianej skarbonki, zamiast kupować cukierki, a kiedy ją pytano, na co zbiera pieniądze, odpowiadała wręcz: na rozwód! Otóż i pani dotarła do tego wybrzeża szczęśliwości małżeńskiej: Gaudeamus igitur! Słucham dalej. — Pan jest cynik — i nie rozumie pan uczuć biednej, osamotnionej kobiety. A ja chciałam się do pana zwrócić w sprawie rozwodu. — A, to co innego, to jest sprawa urzędowa, którą traktować będę podług zasad prawnych — ściśle i z uwzględnieniem interesów pani. Tymczasowo zaś wolno mi robić uwagi luźne i niefachowe. Polecam się pani — codzień od piątej do siódmej. — Właśnie stanęliśmy przed domem pani Celiny. — Owóż teraz stawiam pytanie: kto kłamie?
— Mojem zdaniem — rzekł Tarło — w danym wypadku związek rzeczy jest taki, że Zdzisław, choćby prawdę mówił, kłamie; Celina, choćby kłamała, mówi prawdę. Było to kłamstwo tak szlachetne, że już przez to samo staje się prawdą. C‘est elle qui est dans le vrai.
— Ja miałem to samo wrażenie — odparł mecenas — ale mi w każdym razie pewne wątpliwości przychodziły do głowy. W sprawach rozwodowych zawsze jedna strona przyjmuje na siebie winę, a często wina bywa tak nieuchwytna w znaczeniu sądowem, choć realna w znaczeniu życiowem...
— Aha, znów przeciwieństwo między kodeksem a życiem...
— Prawo kondensuje zjawiska życiowe w pewnej liczbie paragrafów, ale nie może ich wszystkich przewidzieć. I jeżeli paragrafów jest pięćset, to zjawisk życiowych pięćdziesiąt tysięcy, czyli po sto na paragraf, przytem śród tych zjawisk jest tysiące niedelikatności, które się nie nadają do spraw sądowych, a które są zapewne najprzykrzejsze. Owóż na tem polega nieuchwytność winy stron rozwodowych — i zdarza się czasem, że właśnie nie kłamstwo, ale prawda kobiety może być dla mężczyzny źródłem żałości... i że on sam przez swoją rzekomą miłość prawdy wpada w sieć własną. Prowadziłem jedną taką sprawę rozwodową, której treść mnie tak poruszyła, żem ją kiedyś opowiedział Karolowi wprost słowami jednej ze stron. Niewątpliwie Karol sobie tę historyę zapisał i, jeżeli chcecie, to wam ją przeczyta.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.