Stuartowie (Dumas)/Tom III/Rozdział XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stuartowie |
Wydawca | Merzbach |
Data wyd. | 1844 |
Druk | J. Dietrich |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Stuarts |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Marja Sztuart z głębi swojego więzienia obudziła przychylność wszystkich katolickich monarchów Europejskich, swoich krewnych lub sprzymierzeńców. Królowie Francji i Hiszpanji, pisali do Elżbiety upominając się o jéj wolność; Papież Pius V. rzucił klątwę na Elżbietę i poddanych od posłuszeństwa uwolnił. Bullę tę przylepił na drzwiach pałacu królowéj pan katolicki nazwiskiem Felton. Wszystko to zamiast złagodzić los biednéj Marji, powiększyło tylko nienawiść jéj rywalki.
Śmierć rejenta zachwiała umysły i nową siłą natchnęła wojnę domowę. Niektórzy związani przyjaźnią lub osobistemi widokami z Murrayem, oddzielili się od Lennoxa, i przeszli do stronnictwa królowéj. W téj liczbie był Maitland de Lethington i Kirkaldy de Lagrange. Odłączenie się tego ostatniego, wielkie sprawiło wrażenie, ponieważ on był rządcą zamku Edymburgskiego, i oświadczył że tę warownię zachowuje dla Marji; stronnicy jéj nowéj nabyli odwagi. Lecz w tymże czasie, kiedy Marja z za krat zamku Carlisle, zkąd spoglądała na błękitne góry Szkocji, odzyskiwała warownię Edymburgską, traciła zamek Dumbarton do którego schronił się arcybiskup z St. André. Warownia ta, do któréj Jerzy Douglas radził schronić się królowéj, była najobronniejszą w całej Szkocji, i uchodziła za niezdobytą, kiedy pewien kapitan nazwiskiem Crawfort de Jordanhili zamierzył ją opanować.
Kapitan ten miał pod swojemi rozkazami żołnierza, który znał dobrze zamek, ponieważ stał w nim garnizonem, i upewnił, że z téj strony gdzie go mają za niedobyty, bardzo słabo lub wcale nie jest strzeżony.
Kapitan korzystał z téj wiadomości i w czasie ciemnej nocy, z trzydziestą śmiałemi ludźmi, podsunął się w wąwóz, który w czasie ulewnego deszczu stawał się łożyskiem potoku; wybrał więc chwilę kiedy wzbierał najsilniéj, aby szum wody przygłuszył ich kroki. Powiódł się ten pomysł Crawforta, i jego mały oddział dostał się aż pod samą fortecę nie będąc spostrzeżonym.
Tam stanęli chwilę, aby przypatrzeć się skale i murom na niéj się wznoszącym, które razem miały około sześćdziesiąt stóp, wysokości. Dostrzegli także, iż w połowie drogi była naturalna platforma, utworzona z wysunięcia skały, gdzie mogli stanąć i wypocząć chwilę. Zaraz ułożył cały plan działania. Przyniesiono ze sobą cztery drabiny, które po dwie do siebie związawszy, mieli nadzieję że po pierwszych dwóch dostaną się na płaszczyznę, a ztamtąd po drugich dwóch na mury fortecy. Jak tylko pierwsze drabiny ustawiono, Crawfort wlazł na nie, mając przed sobą żołnierza który mu służył za przewodnika, a za sobą resztę oddziału; lecz zaledwie dostali się do trzeciéj części wysokości, drabina pękła pod ciężarem i wszyscy upadli w parów. Szczęściem nikt się nie skaleczył niebezpiecznie, a szum potoku zagłuszył ich spadnięcie.
Crawfort nie stracił odwagi, i kazał drugą postawić drabinę; lecz tym razem zalecił, aby jego towarzysze tylko po czterech wchodzili, a kiedy wszyscy już będą na platformie, wtenczas wciągną drabinę, i ustawią na nowo do wdarcia się na mury.
Pierwsza część planu udała się cudownie i w kilku minutach trzydziestu żołnierzy już było w połowie wysokości na platformie. Stanąwszy na niéj wciągnęli za sobą drabinę, ustawili na nowo i zaczęli po niéj wchodzić, lecz tym razem wszyscy, albowiem trzeba było z całemi siłami ukazać się na wałach.
Crawort, już prawie sięgał szczytu, kiedy żołnierz idący przed nim dostał konwulsji; widząc że ani wejść ani zejść niepodobna, chciał z razu zabić go; lecz obawiając się aby nie krzyknął, lub nie narobił łoskotu upadając, odwiązał pendent od pałasza i nim przywiązał nieszczęśliwego do drabiny. Wtedy dał znak swoim towarzyszom aby zeszli na dół, potem odwrócił drabinę, i nie mając już żadnéj przeszkody, wszedł na mury bez najmniejszego przypadku. Towarzysze postępowali za nim i w jednej chwili trzydziestu ludzi ujrzało się na wałach.
Wszystko to wykonano z taką zręcznością i milczeniem, że zeszli straż, zamordowali ją nim zdążyła zawiadomić garnizon; a wpadłszy na uśpioną załogę bez najmniejszego oporu wzięli ją do niewoli. Co zaś do arcybiskupa z St. André, mieszkającego w tym zamku, ponieważ znany był za najgorliwszego stronnika Marji, przeto go zamordowano w łóżku, bez względu na godność, jaką piastował w kościele.
Zabójstwo to było hasłem licznych odwetów: Cała Szkocja zapaliła się na nowo, jak w chwili kiedy zastępy syna i matki postępowały przeciw sobie. Przykładem Jerzego i Willjamsa Douglas, bracia powstali przeciwko braciom, część miasta walczyła przeciwko drugiéj, ulice przeciwko ulicom, domy przeciwko domom, dzieci nawet jedne łącząc się w imieniu króla Jakóba, drugie w imieniu królowéj Marji, biły się nożami i kijami na rynkach i placach publicznych.
Zebrały się dwa parlamenty, jeden w imieniu króla, drugi w imieniu królowéj: parlament królowej w Edymburgu pod zasłoną zamku, którego jak mówiliśmy, Kirkaldy był dowódzcą; drugi w Stirling pod prezydencją króla, biednego niemowlęcia, które przymuszano wymawiać wyrazy śmierci lub wygnania.
Kirkaldy człowiek ze śmiałem postanowieniem zamierzył opanować parlament królewski wpośród miasta, w którém odbywał swoje posiedzenia. Był to jedyny sposób ukończenia wojny domowéj, wszelkich użyto środków aby się powiódł szczęśliwie.
Kirkaldy w tym względzie udał się do Buccleuch, Fannyhent i lorda Klaudjusza Hamilton. Każdy z nich przyprowadził ze sobą oddział artyllerji, wybrany z najwaleczniejszych swoich wazalów; wszyscy trzej ubiegali się o dowództwo wyprawy, lecz zgodzono się nakoniec, aby dla uniknienia podejrzeń, żaden z nich nie opuszczał Edymburga. Wyprawiono więc mały oddział z pięciuset ludzi złożony pod dowództwem niejakiego Bello, który znał doskonale Stirling, jako urodzony i wychowany w tem mieście. Bello okazał się godnym wyboru, bo dostał się do środka miasta tak przezornie, że jak mówi Walter-Scott, pies nawet nie zaszczekał. Tam oddział rozproszył się po mieście, wołając! Bóg i królowa! Przypomnijcie sobie arcybiskupa z St. André, „krew za krew, śmierć za śmierć!” Zresztą małe te oddziały nie ograniczały się na samych krzykach, wiedząc dokładnie domy, gdzie mieszkali lordowie króla, zabierali jednego po drugim bez najmniejszego z ich strony oporu. Tylko hrabia de Mar, zasłyszawszy pierwszy hałas, zabarykadował dom w którym był zamknięty, tak że go nacierający oblegać musieli; kiedy jedna część te była zajęta, druga grabieży się oddała. Tymczasem Morton wyszedł z zamku którym dowodził, ze znacznym oddziałem żołnierzy, zbrojnych muszkietami. Zgromadził ich w domu zbudowanym na wzgórzu panującym nad całem miastem, i ztamtąd raził oblegających i łupieżców ogniem równie niespodzianym jak morderczym. Sprzysiężeni zdybani w pośród zwycięztwa, w chwili kiedy mając w rękach swych rejenta, hrabiego Mar i najznakomitszych stronników króla, sądzili że nie mają się czego obawiać, nie wiedząc gdzie się zebrać, ani z kim się łączyć, przejęci trwogą zaczęli uciekać. Nadeszła chwila odwetu dla zwyciężonych, zwycięzcy poddali się własnym jeńcom. Spens de Wormeston, który miał na koniu po za sobą rejenta, chciał podobnież uczynić; lecz ponieważ znajdował się na ubocznéj ulicy i miał obok siebie jako eskortę czterech Hamiltonów, którzy przysięgli pomścić się za arcybiskupa z St. André, przeto nie mógł go uwolnić, bo Hamiltonowie sprzeciwili się temu, mówiąc że kiedy uprowadzić go nie mogą, muszą go zabić. Spens de Wormeston chciał bronić swego jeńca, lecz Hamiltonowie dobywszy mieczów, obudwu zabili; następnie zapewniwszy się o śmierci swego nieprzyjaciela, uciekli w góry do zwykłéj swojej ochrony.
Inni sprawcy tego zamieszania, powrócili swobodnie do Edymburga, dzięki przezorności mieszkańców granicznych, którzy ukryli wszystkie swoje konie aby ich ścigać nie było można; lecz w samem mieście {{pp|Kir|kaldy} Kirkaldy przyjął ich z wściekłością, nazywając dzikiemi zwierzętami i ślepemi narzędziami zemsty. W istocie, w skutek zwycieztwa, które sobie wydrzeć pozwolili, i śmierci rejenta, którego zabili nie jak żołnierze ale jak mordercy, sprawa jeszcze bardziej się powikłała.