Stuartowie (Dumas)/Tom II/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Stuartowie
Wydawca Merzbach
Data wyd. 1844
Druk J. Dietrich
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Stuarts
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.

Zatrzymali się w Dunbar; było to miejsce obronne pod bezpośrednim zarządem Bothwell’a, i najdogodniejsze do zebrania się stronników jeszcze pozostałych królowéj. Bothwell przywołał ich na pomoc, i zebrał nakoniec dostateczne wojsko na stoczenie bitwy. Wyruszyli więc z miasta i skierowali się ku Edynburgowi. W połowie drogi napotkali lordów sprzysięgłych w Carberry-Hill 5 Czerwca 1567 r. to jest w cztery miesiące po śmierci Darnley’a a w miesiąc po ślubie królowéj z Botlwellem.
Wojska z obu stron były nieliczne. Wszystko to stało się tak nagle, że oddaleni przyjaciele nie mieli jeszcze czasu połączyć się ani z tém ani z tém stronnictwem. Lecz wojsko lubo równe liczby, różniło się przecież bardzo porządkiem, karnością, i odwagą. Król i królowa, aby przeszkodzić szerzeniu się pogłosek, któreby niezawodnie wkrótce przeciw nim się wzniosły, postanowili działać natychmiast, nie czekając nawet Hamiltonów, najwierniejszych swoich stronników, którzy dla nich zbierali wojsko. Sprzymierzeni przeciwnie pod dowództwem Argyle, Athol, Mar, Morlton, Glaircairn, Home, Lindsay, Boyd, Murray de Tullybardin, Kirkaldy de Lagrange i MaitJand’a, mieli na swojém czele najznakomitszych panów i najdoświadczeńszych wodzów, a w swoich szeregach, najlepszych żołnierzy i najwierniejszych lenników. Zaledwie dwa wojska stanęły naprzeciw siebie, zaraz same spostrzegły tę różnicę i odwaga sprzymierzonych, wzrosła widokiem trwogi w szeregach królewskich. W czasie tego poseł francuzki wystąpił jako pośrednik między dwiema stronami. W skutek odbytych układów, wojsko królowéj dowiedziało się że ma walczyć, nie za sprawą kraju, lecz za miłosne widzimisię kobiety. Szukało wiec tylko pozoru uniknienia bitwy, i w krótce go znalazło. Naczelnicy dali do zrozumienia Bothwellowi, że ponieważ obecna sprawa jego dotyczę osobiście, powinien sam jéj bronić. Bothwell zuchwały i niby śmiałek, dał Ducroq’owi wyzwanie, którym wyzywa do walki śmiertelnej każdego, ktoby się poważył utrzymywać że on zamordował Darnley’a.
Wiadomość tę z okrzykiem radości przyjęli szlachetni sprzysiężeni: rzucili się do broni. Ale że wszyscy razem walczyć z Bothwellem nie mogli, włożono w hełm nazwiska naczelników i postanowiono że pierwsi trzéj, których nazwiska wyciągną, potykać się będą z Bothweilem. Los padł na Kirkaldy de Lagrange, Murray’a de Tullybardin i Lorda Lindsay’a de Bires.
W skutek tego, wyprawiono zaraz herolda do Bothwella z oznajmieniem, że Kirkaldy de Lagrange przyjmuje wyzwanie, i czeka tylko aby mu wskazał miejsce; i obrał broń. Lecz Bothwell odpowiedział, że ponieważ Kirkaldy nie jest ani hrabią, ani lordem, ale tylko baronem, przeto nie może z nim się potykać bez uchybienia sobie.
We dwie godziny potem, herold Murraya de Tullybardin przybył do Bothwella; ale ponieważ on także był tylko baronem jak jego poprzednik, przeto Bothwell też samą przesłał mu odpowiedź.
Przyszła więc kolej na milorda Lindsaya de Bires, któremu Morton własną podarował szpadę do walki z Botliwellem, i któremu on nic podobnego zarzucie nie mógł, ponieważ był zarazem baronem, hrabią i lordem. Lecz że prócz tytułów, Lindsay był jeszcze z liczby najwaleczniejszych w owym czasie rycerzy; Bothwell zachwiał się, odłożył spotkanie do dnia następnego, i odpowiedział że przeszłe warunki pojedynku.
W nocy, Bothwell nakłaniając się do próśb Marji, a więcéj własną obawą znaglony, wyjechał do Dunbar.
Nazajutrz o świcie udał się herold z królewskiego obozu, wraz z eskortą dla Kirkaldego de Lagrange, którego dla układów miał wezwać do królowéj. Warunki były: że królowa już nie będzie widywała się z Bothwel’em, w zamian Kirkaldy de Lagrange, zobowiązał się przysięgą że Marja pewną bydź może przynależnego jéj uszanowania i względów. Po przyjęciu warunków, Kirkaldy, wziął konia Marji za cugle, i pieszo, z odkrytą głową, poprowadził ją do obozu sprzymierzonych. Za nim tam przybyła, Morton wyszedł na jéj spotkanie i zapewnił ją najuroczyściéj o posłuszeństwie i wierności na przyszłość.
W krótce Marja miała sposobność ocenić sama ważność tych przyrzeczeń. Kiedy przejeżdżała pierwszą linję złożoną z rycerzy i szlachty, wszystko było jak najspokojniéj, lecz kiedy z linji pierwszéj przejechała do drugiéj dały się słyszeć krzyki i szemrania, które wkrótce zmieniły się w obelgi. Królowa chciała się zatrzymać i zawrócić: lecz ujrzała się na przeciw chorągwi sprzysiężonych lordów. Chorągiew ta, zrobiona dla wzbudzenia wszystkich namiętności i nienawiści, przedstawiała z jednéj strony ciało Darnleya, rozciągniętego pod drzewem; z drugiéj zaś, młodego księcia na kolanach, z oczami i rękami wzniesionemi ku niebu i wołającego: Panie! sądź i pomścij się za mnie!...
Można się domyśleć jakie wrażenie, podobny widok zmięszany z szemraniem, złorzeczeniem, i przekleństwem, sprawił na Marji Stuart. Chwilę śmiało się wpatrywała w tę chorągiew; lecz wkrótce duma jéj uległa, a Marja zgnębiona, prawie omdlała przechyliła się w tył, i gdyby jej nie przytrzymano, byłaby spadła na ziemię.
Wtedy Kirkaldy de Lagrange, czując że jego honor był skompromitowany, ponieważ przyrzekł królowej posłuszeństwo dowódzców i uszanowanie żołnierzy, dobywszy miecza wpadł z Mortonem pomiędzy szeregi, grożąc, że ktokolwiek się odezwie trupem z jego ręki padnie. Krok ten przywrócił nieco spokojność, i kiedy królowa odzyskała przytomność, ustały krzyki i groźby, lubo szemrania trwały jeszcze. Co do chorągwi, ponieważ ją sami lordowie wybrali i dali żołnierzom, nie mogli jéj więc odebrać. Musiała więc Marja Stuart mimochętnie patrzeć na nią.
Nakoniec wyruszyło wojsko, odprowadzając w tryumfie Marję Stuart, ale już nie jak królowo, lecz jak uwięzioną. Żołnierstwo tak ją otoczyło ze wszech stron, że dół jéj sukni podarło w kawałki, a ponieważ deszcz padał, woda kurzawę zmieniła w błoto, i całe jéj ubranie było zniszczone. Nadto, nie mając czasu pomyśleć o ubraniu, rozpierzchłe jéj włosy spadały na ramiona. Tak wjechała do stolicy, wpośród złorzeczeń gminu, który wyciągając ręce ku chorągwi wołał bezustannie: Śmierć cudzołożnicy! śmierć mężobójczyni!
Poprowadzono królowe do lorda wielkiego sędziego Państwa, tam sądziła że się zakończą jéj cierpienia; lecz zaledwie weszła do jego mieszkania, usłyszała jak cała ludność gromadzi się na placu. Wkrótce po szemraniach głuchych i groźnych, jak odgłos przypływu morza, dały się słyszeć krzyki i przekleństwa straszniejsze jeszcze niż te, które słyszała dotąd; nakoniec postrzegła wznoszące się przed jéj oknami dwie pochodnie, a między niemi tę nieszczęsną, chorągiew, która ją wszędzie ścigała. Chciała zasunąć firanką; lecz spostrzeżono jéj cień i groźby powiększyły się jeszcze; jednocześnie kilka rzuconych kamieni powybijało okna, a Marja płacząc z boleści i załamując ręce ze złości, upadła na krzesło wgłębi pokoju, ukrywając twarz w dłoniach. Nakoniec po dwu godzinach, znakomitsi mieszkańcy miasta, wzruszeni myślą ile królowa cierpieć musi, tyle dokonali swoją namową i prośbami że wzburzenie ucichło; zwolna ustała wrzawa, a około północy plac wyludnił się i cisza nastała zupełna.
Wtedy Marja widząc jak dotrzymywano jéj przyrzeczeń, sądziła że jest wolną od swoich; że zaś w pośród wszystkich udręczeń miłość jéj dla Bothwella, sprawcy tych męczarni, nie osłabła ani na chwilę, przeto wyobrażała go sobie o téj godzinie: samego, opuszczonego od wszystkich, a nadto wygnanego; nie mogąc oprzeć się chęci poniesienia mu pociechy, napisała dość długi list, z ponowieniem przyrzeczenia że nigdy o nim nie zapomni, i że go przywoła do siebie skoro tylko to w jéj mocy będzie; napisawszy list, przywołała żołnierza, i dając mu worek złota poleciła: aby list zaniósł do Dunbar, a jeżeliby Bothwell już tamtąd wyjechał, aby udał się za nim wszędzie i doręczył mu go osobiście. Żołnierz przyrzekł, wziął złoto, a list oddał sprzysiężonym.
Ci oczekiwali tylko pozoru i z radością pochwycili pierwszą sposobność. Morton, któremu list oddano, następnego rana zwołał radę nadzwyczajną; postanowiono odesłać królowe do zamku Lochlewen, położonego w pośród jeziora na wyspie tego nazwiska. Miejsce to zdawało im się najbezpieczniejszem schronieniem, tak ze swojego położenia, jak również ze względu rządzcy któremu straż jego była powierzoną. Tym rządzcą był Willjams Douglas, syn starszy Lorda Douglas de Lochleven i dawnej kochanki Jakóba V.
Nazajutrz o jedenastéj godzinie, wezwano królowe aby się przygotowała do drogi, nie oznajmiając jéj gdzie się ma udać, i pozwalając jéj tylko wziąć za towarzyszkę Marję Seyton; prawda że ta najulubieńsza ze czterech Marji, była córką lorda Seyton jéj najwierniejszego stronnika. Marja tyle wycierpiała w Edymburgu, że nie zasmuciła się bynajmniéj zmianą miejsca swojego pobytu. Żądała tylko od lorda Lindsay, który jéj zapowiedział ten wyjazd w imieniu lordów sprzymierzonych, aby ją zaniesiono w lektyce zamkniętéj. Lord odpowiedział że panowie Szkoccy uprzedzili jéj życzenia i że tego rodzaju powóz czeka na nią u drzwi pałacu. W godzinę późniéj Marja opuściła Edymburg, aby nie wrócić już do niego:
W wieczór tego samego dnia, 16 Czerwca 1567 r. bramy zamku Lochleven zamknęły się za nią, i wtenczas dopiero poznała że jest w więzieniu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.