Strona:Zygmunt Hałaciński - Złośliwe historje.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gold nie śpi długo. Po kwadransie budzi się uśmiechnięty i zadowolony. Ofiarowane mu pieniądze za towar bierze bez targu, mówiąc raz po raz!
— Niech będzie jasnemu panu na zdrowie.
Zabiera kosz, starą jakąś chustką gorliwie okręca szyję i idzie dalej ze swoim towarem, aby zarobić tych kilkanaście marnych centów.
Wychodząc, mówi uśmiechnięty:
— Ja jutro przyniesi dżyky żabant!
— Co?
— Dżyky żabant!
U niego bażant, nazywa się żabant... i to w dodatku — dziki!
On zna nasze gusta lepiej, aniżeli my sami. W pewnych więc okresach czasu znosi zające, kurczęta, ryby, dzikie gęsi i kaczki.
— To jest dżyka gęsz!
— Ależ to kaczka!
— Niech będzie kaczka!
— A gdzież ją Gold zastrzelił?
— Na co takie brzydkie słowo? Żeby to była złota mucha, duża jak wół, to jaby nie strzylał. To taki prosty cham wlazł do wody po szyję, aż się utapiał na śmierć i on ją rękami zastrzelił. To taki gałgan.
— Więc jak się chłop utopił, to któż Goldowi kaczkę sprzedał?
— Wun sam! Un się utapiał, kacztę capił, później wylizał na brzegu — i już! To cham, wun szi utopi i jest zdrów!
— Ej, coś Gold kręci.
— Żebym tak zdrów buł — i jaśne państwo tyż!...
Mój starszy syn bawi się w fotografa. Gołd przypatruje się tajemniczej skrzynce, kręci głową i pyta się dobrodusznie:
— Proszę panycza, co to jest?
— Fotografia.
— Nu, co to jest ta grafia?
— To, że Golda mogę zrobić na papierze takiego, jak tu stoi.