Strona:Zygmunt Hałaciński - Złośliwe historje.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dobrych. Kocham ich o mało co, że nie tak, jak tatusia. Opowiadają nam o królach polskich, o bitwach i zwycięstwach. Serce nam rośnie i chcielibyśmy pana profesora tak do siebie przytulić, tak popieścić.
No, niechnoby przyszedł który jutro bez chorągiewki i piki, zobaczyłby!

∗                    ∗

Jak ten czas prędko mija. Zaledwie rok temu, jak skończyłem 3-cią klasę, a tu już i czwarta ma się ku końcowi. Uczę się dobrze — a nawet prawdę powiedziawszy, to wszyscy się dobrze uczymy. W szkole jest tak jakoś dobrze, profesorowie są tacy jacyś szczerzy, że w nieszczęściu nawet poratują.
Najlepszy dowód na mnie.
Dziś przyjechało ze Lwowa dużo młodych panów w czamarkach, krakuskach z piórkami i z muzyką na czele, maszerowali przez planty.
Wszyscy krzyczeli: „To biały orzeł!“
O mało, że serce mi nie wyskoczyło z radości.
Szedłem obok nich, trzymając krok, w głos pomagając sobie: „lewa prawa, lewa prawa!“
Muzyka rżnęła:
„Bartoszu, Bartoszu, oj nie traćwa nadziei!“
Naraz silna dłoń szarpneła mnie na bok, chroniąc głowę od rozbicia o latarnię.
To mój kochany pan profesor szedł, nucąc z innymi, pod nosem: “...oj nie traćwa nadziei..“ — a uważaj smarkaczu, bo sobie głowę rozbijesz: “...oj nie traćwa nadziei“.
Pocałowałem go w rękę.

∗                    ∗

Dziś, po latach pięciu, dowiedziałem się, że tatuś zginął pod Miechowem.
Uczyła mnie mamusia, uczyli i profesorowie w szkole, że śmierć za Ojczyznę jest rozkoszą.