Strona:Zygmunt Hałaciński - Złośliwe historje.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziś ci, jutro inni, w miarę napływu i potrzeby, gościli u nas, nim wyruszyli na plac boju.
Bywało, że ojciec wszedł, a powitawszy nas, usiadł i pogrążył się w zadumie.
— Dziś ilu będzie? — zapytała matka po chwili prawie szeptem.
— Dziś... nie będzie żadnego.
Po takiej odpowiedzi nie pytała matka o nic więcej. Zaprzestano tylko roboty, którą skrzętnie spakowano, a następnie wychodziła matka z tłumoczkiem pod pachą po to, aby za chwilę wrócić bez niego.
W taki dzień bywało u nas jeszcze smutniej, a na kartki mego elementarza zaczynały raz w raz padać łzy duże, gorące, a serce tak mi się ściskało, że ująwszy twarz w dłonie łkałem płaczem spazmatycznym.
Brał mnie ojciec wtedy na kolana, tulił do piersi, okrywał pocałunkami, oczy nasze schodziły się w spojrzeniu, i ja przez nie widziałem jego serce, a on moje.
— Mój drogi, mój kochany Zygmuncie — szeptał ojciec.
— O, mój tatusiu złociutki, jedyny, czegoż ja taki mały!
Lampy gasły w dniu takim wcześniej, układaliśmy się do snu, cisza była grobowa, lecz pewny jestem, że nikt nie spał.
Czekaliśmy wszyscy. Przed lub po północy głośne kołatanie do drzwi przerywało to wyczekiwanie.
— W imieniu prawa otworzyć!
Wstawał wtedy ojciec, świecił lampę, zalecał abyśmy również wstali, a przyodziawszy się, puszczał jakichś panów do pokoju.
— Pan przechowujesz powstańców!
Ojciec nic nie odpowiadał. Siadał z nami najspokojniej na sofie i przyglądał się całej robocie tych ludzi, którzy mieszkanie do góry nogami wywracali.
— Boże — myślałem wtedy — czy to Moskale, czy to jaki inny naród? Mówią wprawdzie po polsku, jak i tatuś, ale to nie Polacy, nie, nie, nie!...