Strona:Zygmunt Hałaciński - Złośliwe historje.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
NOWE STRONNICTWO.





Skończyłem uniwersytet!... Z patentem w ręce, wdrapałem się do mego mieszkania na poddaszu i łkałem z radości. Nareszcie... po tylu znojach, nieprzespanych nocach, wiecznego głodu i walki z dnia na dzień, dobiłem się do wrót, które na ścieżaj otworzyć mogę moim nieocenionym patentem i żyć dla Boga, Ojczyzny i ludzi!...
Tylko, że właściwie z tym patentem była wielka bieda. Położyć go na stole nie mogłem, bo muchy byłyby go poplamiły, włożyć go pod słomianą poduszkę niepodobna, gdyż zmiąłby się zupełnie — a że więcej rzeczy, prócz próżnej walizki, nie miałem, schowałem go właśnie pod tę walizkę — i stałem rozradowany.
Poczciwa moja stróżka, Antoniowa, która po długich tłumaczeniach nareszcie zrozumiała ważność chwili, życzyła mi wśród łez:
— A niechże też Matka Boska da panu, cobyś został bryftregerem, albo starszym od fajermanów — a po szczęśliwej śmierci daj ci Panie niebieską koronę, dwie izby malowane i wieczność rodzącą.
— Ale walizki niech Antoniowa nie rusza!
— A broń Panie Boże — ja się tylko tak na ziemię położę i z pod spodu popatrzę!
Na drugi dzień, w pożyczonym tużurku i spodniach wybrałem się na poszukiwanie posady.
Na poczcie, w namiestnictwie, na kolei i w Wydziale krajowym nie tylko, że miejsca nie było, ale podań nawet nie przyjmują. W bankach było jeszcze gorzej, gdyż mówić ze mną nie chciano.
Wieczorem siedziałem złamany na łóżku.