Strona:Zweig - Amok.pdf/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnie nie unieszczęśliwili. Spostrzegłem, jak byli zaambarasowani ci biedni dyletanci szantażu, i jak milczenie między nami słabło. Wtedy nareszcie powiedziałem to słowo, którego łaknęli tak długo.
— Dam wam... sto koron.
Wszyscy drgnęli i popatrzyli na siebie. Tak wiele nie oczekiwali już teraz, kiedy wszystko było przecież dla nich stracone. Wkońcu ten ospowaty z niespokojnem wejrzeniem opamiętał się. Dwa razy zaczynał mówić, ale słowa nie chciały mu wyjść z gardła — i czułem, jak się przytem wstydzi:
— Dwieście...
— Ależ, dajcie pokój — wmieszała się teraz nagle dziewczyna — cieszcie się, jeżeli wam wogóle coś da. On przecież nic nie zrobił, zaledwie że mnie dotknął. Tego już naprawdę za wiele!
I naprawdę rozgoryczona krzyknęła im to w twarz. A mnie serce biło. Ktoś się nademną litował, ktoś za mną przemawiał, z podłości rodziła się dobroć, z wymuszenia powstawało jakieś poczucie sprawiedliwości. Jakie to było dobrodziejstwo, jak odpowiadało przedziwnie wezbranym uczuciom we mnie! Nie, teraz nie można już bawić się dłużej tymi ludźmi, nie można dręczyć ich w obawie i wstydzie. Dosyć! Dosyć!
— Dobrze, zatem dwieście koron.

Umilkli wszyscy. Wyjąłem pugilares. Pomału, całkiem jawnie otworzyłem go i trzymałem go w rękach. Jednym ruchem byliby mogli mi go wydrzeć i uciec napowrót w ciemność. Ale patrzyli

182