Strona:Zweig - Amok.pdf/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spojrzenia — grubas ten był mi zanadto wstrętny, bym miał ochotę z nim się dzielić jego fizyczną własnością, — doznałem przez chwilę tylko pewnego dreszczyka, a teraz czułem już mdłą ciekawość i miłe odprężenie.
Za mną stało moje dawne krzesło, teraz puste. Usiadłem wygodnie i zapaliłem papierosa. Patrzyłem, jak dym ulatuje i myślałem o promenadzie w Meranie, gdzie siedziałem przed dwoma miesiącami i patrzyłem na rozpryskujący się wodospad. Miałem tam całkiem to samo uczucie, co tu. Taki sam potężny, wzrastający szum, który nie ogrzewał i nie ziębił, takie samo bezmyślne brzmienie w milczącym krajobrazie. Ale teraz namiętność gry dosięgła zenitu, znowu unosiła się piana kapeluszy, parasolek, okrzyków, chusteczek ponad czarnym przypływem ludzi, znowu mieszały się głosy, znowu drgał okrzyk z olbrzymiej paszczy tłumu — ale inaczej zabarwiony. — Słyszałem jedno nazwisko tysiąc, dziesięć tysięcy razy, wykrzykiwane tryumfalnie, przenikliwie, z ekstazą, z rozpaczą:
— Cressy! Cressy! Cressy!
I znowu urwały się te okrzyki, jak za wysoko napięta struna (jak przez powtarzanie nawet namiętność staje się nudna!) Muzyka zaczęła grać, tłum się przerzedził. Wystawiano tablice z numerami koni, które zwyciężyły. Mimowoli spojrzałem na nie. Na pierwszem miejscu błyszczała siódemka. Spojrzałem na niebieską karteczkę, o której zapomniałem, że ją trzymam w palcach.

I tu także siódemka. Roześmiałem się. Kartka

140