Przejdź do zawartości

Strona:Zofja Rogoszówna - Pisklęta.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
111

mnienie Baranusiowych dzieci, tym razem nawet główki nie odwróciła. Prawda, że dzieci Baranny pomarły, ale ich przecież nikt nie rozdeptał, tylko w ślicznych trumienkach pojechały prosto do nieba. I niania się tam z niemi spotka, a wąsaty ułan i panienka, choćby poszli do nieba, i tak tam swojego dzidziusia nie znajdą, bo z niego „nić nie źoś — ta — lo!!!“
Baranusi teraz wstyd, i dla tego się wypiera, a to nie jest ładnie. Już lepiej, żeby powiedziała „nie chciący“. Nibyto Halunia nie widziała, jak niania nogą deptała, nogą!
— A ćo to, to twoja noga, nie była twoja noga? — rzuciła nagle niańce drwiące zapytanie z nad podłogi.
— Oj nie, moja Haluś! niech skonam, nie moja — jęknęła Baranna z tak szczerym akcentem w głosie i z taką siłą buchnęła się w piersi, że Halunia raptownie siadła na podłodze.
— No to kogo? — spytała zdumiona. — Ktoś przecież musiał być winien rozdeptania biednego dzieciątka.
Ale zanim Baranna zebrała się na odpowiedź, Halunia klasnęła w rączki:
— Moze Teodola?
Łzy przestały płynąć, jak zaczarowane.
Naturalnie, że Teodora.