Strona:Zofja Żurakowska - Trzy srebrne ptaki.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dać. Więc kierował się, o ile mógł, na tę łąkę, co to wiesz, zaraz za parkiem. A tamte dwa leciały za nim, jak spłoszone gołębie i także się opuszczały, tylko normalnie, i znacznie wolniej.
— Spada, spada — krzyknęła Sylwja strasznym głosem, a mnie się aż zimno zrobiło, ale więcej od jej głosu, niż od tego spadania. A dziadzio rzucił lunetę i wyleciał w szlafroku z wieży. Kiedy zbiegał po schodach, to zupełnie się zdawało, że kamień się toczy, tak prędko leciał! Potem zawołał Łukasza i pobiegli na łąkę. A Lidja powiedziała: — Trzeba przygotować do obiadu, bo oni pewnie tu zaraz przyjdą. — Więc Sylwja i ja krzyknęłyśmy na nią, że oni pewnie się pozabijali, ale tylko wzruszyła ramionami i poszła do spiżarni. Ona się cieszyła, że właśnie upiekła doskonały tort orzechowy (ale to nie ten, który tobie tak smakował, tylko jeszcze inny). A potem rzeczywiście Łukasz z jednym żołnierzem (to był pilot) przynieśli jednego pana, który był w mundurze, bo to był obserwator, wiesz, taki oficer. I on miał złamaną nogę. Kiedy myślał, że nikt go nie słyszy, to strasznie klął, mówił — psia kość, że to mnie się musi zawsze jakieś świństwo przytrafić — ale ja byłam właśnie w drugim pokoju i słyszałam, tylko, że to już było potem. A tymczasem on się uśmie-