Strona:Zofja Żurakowska - Trzy srebrne ptaki.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czynku, najłacniej wypłynie z gęstwiny Niewiadome, zatopi szpony we włosy, ściśnie za gardło!
Krzysztof nie był tchórzem, więc szedł naprzód i drwił ze strachu, który sunął za nim krok w krok i szeptał mu do uszu te niestworzone dziwy.
— Tego jednak nigdy nie zrozumiem — pomyślał sobie w chwili wielkiego zmęczenia — poco u licha tu lezę? pocóż pakuję się tam, skąd mnie może za drzwi wyrzucą, jeśli tam wogóle są jakieś drzwi!
Nie znajdował odpowiedzi na to rozsądne zapytanie. Tyle mu było wiadomo, że lazł usilnie, zwalczając zmęczenie i niepokój — zacięty i niezadowolony.
Nagle odetchnął z ulgą: ujrzał tuż nad głową, wysoko zawieszone światło.
Zobaczył w górze, z drzew ogołoconą, stromą skarpę, a na jej szczycie mur, a za nim strzelistą wieżę, z której płynęło światło. Droga okręcała się wokół wzgórza, niby bluszcz na grubym pniu drzewa. — Zapewne wiodła do bramy.
Księżyc chylił się nad horyzontem, tem przykrzej było Krzysztofowi oddalać się od światła na wieży. A i droga poczęła się trochę zniżać. Zachciało się więc chłopcu powrócić do