Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ach, ten wiatr, to orkan prawdziwy — powiedział Matlakowski – urządza on prawdziwie Dantejskie widowisko!
— Potężniejsze od Dantejskiego — wtrącił Witkiewicz.
— Już sam prolog jest wspaniały i zarazem straszliwy: na głównym łańcuchu gór od południa, położył się ciężki wał chmur, niby czarny potwór, z jaśniejszym prześwietlonym grzbietem, i jął się posuwać wolno na wschód. Miejscami kotłowało się w nim, targały się kudły grzywy, a wicher odrywał jeden kędzior po drugim, rzucając je w bezdenne, niebieskie topiele. Bo choć w górach zrywały się już szalone podmuchy ze swych pieleszy, na Czerwonym Wierchu słońce przygrzewało jeszcze, na północy wisiały prześwietlone chmurki srebrne na niebieskim atlasie, a atlas ten był niebywałej czystości, jak wśród najpiękniejszej pogody. Ale w naturze wisiała już groza, którą ptaki odczuwały, odzywając się żałośnie w gąszczach, a w górze słychać było głuchy szum, jak ryk dalekiego oceanu.
— Straszna była noc: — rzekł Witkiewicz — myślałem że wicher ten nie wypuści nas żywych. Zdawało się, że skrzydła olbrzymiego ptaka z szumem piór wielkich, jak masztowe sosny, uderzają o ściany chałupy, zmiatają łby świerków i znowu gdzieś giną w bezdeń czarnej nocy. Grał najrozmaitszemi głosami, dudnił po dranicach dachu, jakby jakieś bose stopy tańczyły tam zapamiętale, świszczał i jęczał w konarach świerków, furkotał roztrącając się o ściany chałupy, a w przerwach jego podmuchów, groźnie ryczał i bełkotał wezbrany ulewą potok. Mój gazda powiedział o nim: „O to je morowy wiatr. On ta i nie powinienby teraz duć, by to nie jego pora, cheba że cosi, kajsi w niebie gazdowstwo się popsowało, kiej duje. Kieby to zawsze tak po leku duł, jak dzisiok. Ale wiecie panie, jak on to duchnie jesieniom, to, ludzie na świecie! Kany co najdzie: las, to skręci i wyłamie; chałupę praśnie o ziem, a owies albo i jarec, potardze, wiecie, do znaku, het, wyłamie, co i ździebełka nie ostanie“.
Tu pan Jakób odezwał się, że dla niego i dla Witolda noc ta była obfitą w przygody. Mają pokoik na górze w lichym, niedawno zbudowanym domku nad potokiem, w miejscu nie osłoniętem nawet drzewami i bezbronnem wobec wściekłości wichru. Drzwi jeszcze nie mają kluczy, a klamki się źle zamykają, co im obu dotąd nie wadziło. Ale wicher halny jak wziął trząść domem, tak szyby im z okien powytrącał, a drzwi ustawicznie z trzaskiem otwierał i zamykał. Byli obaj jak Robinson z Piętaszkiem na bezludnej wyspie, bo na dole nikt nie mieszka, a wszystkie poblizkie chaty szczelnie pozamykano przed wichrem, i przy jego ryku niktby nawet nie posłyszał głosu lub pukania. Wpadli więc na pomysł, żeby do klamki u drzwi przywiązać ciężki kuferek, ale kuferek zaczął jeździć tam i napowrót, a drzwi nie przestawały się otwierać.