Miałeś tu do nas przyjechać na Gody[1],
Takek cię ino syćko wyglondała,
A tak mi było jak rybce do wody,
Jazek się sama do się głośno śmiała.
Ale już wsendy potajały lody
I śnig już w turniach[2] wyginom bez mała.
A tobie nimas jednako nikany[3],
Mój złociusieńki i umiłowany.
Aniś nie pisał do mnie dawno. Moze
Jaka cię chorość nasła, mój jedyny,
Abo co inse, od cego chroń Boze!
Nie zabacujze tak swojej Haliny.
U nas som zdrowi w chałupie — niemoze[4]
Jeno Jagnieska Bartkowej Maryny,
Niech cię Bóg strzeze i Najświętsa Panna
Ludźmierska[5]. Twoja tu ostaje. — Anna.“
— Ładny wiersz, dyalekt podhalański dobrze w nim utrzymany, ale nie widzę tu wyrazów, mogących być „cennym nabytkiem“ dla naszego języka, jak pan powiadasz. Nie trzeba się nadto zapalać.
— I w mowie górali też pan nie znajdujesz nowych, a malowniczych wyrażeń? Przed chwilą mówiła gaździna, że jej „zapaska poszła na dziady“.
— Nie rozumiałem jej.
— Wierzę, lecz ja się wsłuchuję w ich język, chciwie łowiąc każdą nowość; u nas służąca powiedziałaby, że podarła fartuch na nic. A co to jest fartuch? to żywy zabytek germański. O ileż od niego piękniejsza „zapaska“!
— No, no, gotów pan podziwiać i fakt, że „poszła na dziady“. Cóż robić z takim zapaleńcem?
Blondyn mówił dalej.
— Naprzykład „zmięk“, odwilż, piękny a prosty wyraz. Wszystko co opada z atmosfery, zowią ogólnym wyrazem „opaść“, chociaż gdy drobny deszcz pada, to „siąpi kapuśniaczek“; gdy wicher zacina krupami ze śniegiem, to jest, „siekawica“; para marzająca na drzewach