Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podać rękę, pociągnąć lub podeprzeć, wyszli z tej wyprawy bez szwanku. Ubranie darło się, zaczepiane ustawicznie o ostre kanty, a na rękach były krwawe ślady. Baronet kilkakrotnie obejrzał się na Henryka, ale chłopiec szedł bardzo dobrze, a profesor więcej posuwał się na czworakach, niż szedł, czyniąc przytem spostrzeżenia nad uwarstwowaniem skał — przyczem o mało znowu nie zgubił okularów. Góral unosił go prawie. Gdyby nie jego nieustanna pomoc, uczony wpadłby niezawodnie w przepaść.
Gdy wydobyli się na szczyt Małołączniaka, dotykającego Czerwonych Wierchów, padli jak bez duszy na ziemię; płuca z trudnością chwytały powietrze, a pot kroplisty spływał im z czoła.
Nagle Henryk z radością zawołał:
— Sarny! sarny! — i wskazał ręką w stronę przeciwległego lasu.
Rzeczywiście trzy sarny spłoszone w las uciekały; w pierwszej chwili jednak, znajdowały się nie dalej jak o dwadzieścia kroków od naszych podróżników. Przyglądano się mimo zmęczenia, pięknym, zwinnym zwierzątkom.
Jeden z przewodników tymczasem nie czekając rozkazów, wydobył butelkę z winem i nalewał wszystkim w kolej. Wino pokrzepiło wkrótce strudzonych: mogli nietylko oddychać swobodnie, ale rozmawiać i cieszyć się widokiem osiągniętym z takim trudem.
— Jesteśmy na wysokości przeszło 2101 metrów nad poziomem morza — oświadczył Strand — i możemy ztąd zajrzeć w głąb świata zaczarowanego.
Cyfra ta zaimponowała wszystkim:
— No — zawołał Henryk — ten Gewont taki wspaniały i dumny, gdy się nań patrzy z Zakopanego, tutaj wydaje się prawie małym, a Czerwony Wierch o wiele go przerasta. Rozumiem teraz owe lawiny zsuwające się z niego w zimie, bo śniegi nagromadzone na Czerwonych Wierchach, własnym ciężarem się obsuwają na jego zbocza.
— Niezła uwaga — rzekł profesor — szczyt Czerwonego Wierchu jest kopulasty.