Strona:Zofia Dromlewiczowa - Szalona Jasia.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rozkładał kupione na dworcu gazety i zabierał się do czytania. Nasza mała, komiczna stacja znikła, znikły także postacie cioci, Hali i małego Stefana. Wiedziałam, że nie odeszli jeszcze. Napewno mały Stefan machał wciąż jeszcze swoją chusteczką, w nadziei, że może spostrzegam go z okna wagonu, napewno Hala stała nieruchomo, patrząc w milczeniu na ciągnące się daleko szyny, któremi odjechał pociąg. A ciocia, ciocia także była zmartwiona. Jak zwykle panowała doskonale nad sobą, wiedzieliśmy przecież zawsze, że nigdy nie okaże nikomu doznanej przykrości, lub smutku. Umiała być zawsze spokojną, opanowaną i nawet wesołą, a jednak wiedziałam z całą pewnością, że kocha mnie jak rodzoną córkę i że mój wyjazd, mimo wszystko niepokoił ją i chwilami martwił. Wprawdzie ona sama, po otrzymaniu pierwszego, nieco tajemniczego listu, zdecydowała, że jeżeli wiadomości w nim zawarte okażą się prawdziwe, to powinnam pojechać, wiedziałam jednak, że zamyśla się często, zastanawia i że powodem tych rozmyślań była właśnie moja osoba.
Wczoraj zaś wieczorem, gdy wreszcie, po długiej rozmowie z Halą, powiedziałyśmy sobie „dobranoc“, ciocia jak codzień weszła do mego pokoju. Wydawało jej się widocznie, że śpię, usiadła bowiem przy moim łóżku, zapaliwszy małą lampkę a jej twarz przybrała wyraz zakłopotania i zmartwienia, na jaki nie pozwoliłaby sobie nigdy, gdyby wiedziała, że patrzę na nią z pod przymkniętych