Strona:Zofia Bukowiecka - Michałek.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   66   —

by wracał, gdzie zaś od błót? — nadsłuchiwał Piotr.
— Nie daj, Boże, komu w taką ciemną noc szczęścia na bagnie szukać — mówił, dziwiąc się odwadze jeźdźca, który do olszyn pod tę porę drogi próbował.
Ale nieznajomy śmiałek zajechał już tymczasem na podwórze, i źrebiec zarżał, poczuwszy stajnię.
— On ci! on, jak mi Bóg miły! — zawołał Piotr, chwytając za kij jałowcowy, który stał zawsze przy jego łóżku. Był zły i rad zarazem, że sierotę nie spotkała żadna zła — przygoda. Z tym większym jednak gniewem czekał na Michałka, który, nie domyślając się, jaki go spotka poczęstunek, wprowadzał spokojnie źrebca do stajni.
— Dam ja ci szwedzką służbę, hultaju! — krzyknął zakrystyan, ledwie chłopak stanął w progu, zziajany i unurzany w błocie, ale ze świecącemi od radości oczami — dam ja ci z heretykami na własną matkę się sprzymierzać! — wołał Piotr ochrypłym z gniewu głosem i, nim Michałek opamiętać się zdołał, już mu plecy tak kijem wygarbował, jako najlepszy garbarz skóry nie wyprawi.
— Co się wam stało, tatulu? O la Boga, puśćcie, za cóż mnie bijeta? Że Szwedów potopiłem w olszynie, za to mnie krzywdzić będzie-