Przejdź do zawartości

Strona:Zofia Bukowiecka - Michałek.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   59   —

między drzewami. Tymczasem noc zapadała coraz ciemniejsza, wlókł się więc tabor wolno po grzązkiej drodze, aż dojechali do olszyny, która zwykle największe błota porasta.
— Chlopaka, gdzie ty byla? pójdź zara do moja noga! — wołał Niemiec.
Michałek nawrócił w miejscu koniem i stanął przy furmankach.
— Gadaj, czy wszystka droga będzie taka paskudna blota? Ja chciala prędko do Leża.
— Prędko leża, zaraz za olszyną leża — odparł śmiało chłopak, ale nagle zdjął go strach, bo spostrzegł, że Szwedzi, jadący konno za wozami, niecierpliwią się i jakoś groźnie między sobą szwargocą. Nie czekał więc na dalsze pytania, skręcił koniem w las, do bagna, na które prowadził Szwedów, było już istotnie już bardzo blizko.
— A może spostrzegą się juchy, że ich chcę topić, i nie pojadą dalej? — pomyślał. Nie stracił jednak fantazyi, czasem tylko czuł po skórze mrowie, jakby mu kto tatarki za koszulę nasypał.
— Wielga byłaby szkoda, żeby zaś jechać nie chcieli, bo na bagnie wszystkich galanto ze świata zmietę, a tak to oni, psubraty, gotowi mi przez złość łeb ukręcić, albo, jeśli żywcem puszczą, ręce i nogi odrąbać.
Michałek wiedział, że Szwedzi zwykli byli