się rzekło, lecz i cynobrowy i biały i ciepło-szary, niebieskawy i wszelki.
Strasznie im było dobrze z sobą; ciepło pieca kuchennego było ciepłem radosnym słońca.
— panno Marysiu, pojedziemy kiedyś na wieś —
— po co? nie lepiej w mieście — ? —
— o ty duszo zatracona! — z ziemi uciekasz, bruk ci pachnie? — nie, panno Marysiu, — wieś przyroda, obyczaje, to całe życie prymitywne i ozdrowieńcze zarazem; retour! — znaczy się: wracać! — takie jest dziś hasło —
— tak jest, panie Cyprjanie; — zgadzała się; cóżby się zgodzić nie miała; mówił tak pięknie i w oczy przymilnie patrzał i po ręce wyżej łokcia pogłaskał tak delikatnie;— musi słusznie mówi; choć to z tym ozdrowieństwem, czy jak tam, to nie jest ze wszystkim dobrze; izba mała, polepa miasto podłogi, gromada, na tę duszną przestrzeń, ludzi wielka, dziecka, a w zimie i gadzina — — ale musi pan Cyprjan ma co innego na myśli, tylko wyrozumieć nie sposób. Tak sobie myślała, a rzecz była w tym, że wieś Cyprjana wówczas, a wieś Marysi — to były zgoła różne pojęcia; tylko nazwa była ta sama.
Trwała ta idylla kuchenna już sporo czasu, aż tu dnia pewnego znalazł w książce, którą aktualnie czytał — był to pierwszy zeszyt „Lamusa“ — na stronicy dziewiętnastej obok wiersza Kasprowicza:
śmieszni jesteśmy wszyscy: kpiarz wesoły
i smutny mędrzec; ci, co białym strachem
o łaskę życia żebrzą i ci z czoły
podniesionymi gardzący tym łachem,