Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I to nie, i to nie. Wobec tego poczytamy Villona. Czytałem dzisiaj liryków francuskich w przekładzie Staffa. Otóż muszę ci powiedzieć, że Słonimski tak strasznie ściągał z Gautiera, zwłaszcza w tym swoim tomiku pod tytułem „Parada“, w „Czarnej wiośnie“, że mnie cholera bierze na bezczelność tego faceta.
— Co ty powiesz! — No, może nie ściągał, mógł być wtedy podświadomie pod wpływem. Daj spokój, za bardzo utalentowany gość, żeby ściągał.
— No, zobaczysz, pokażę ci. Mniejsza z tem. Wiesz, że Dziadzia się tutaj sprowadza. Powinien już być.
— Tak? — No, teraz to będzie bałagan.
Zaczynali się właśnie rozbierać, kiedy jakiś łomot rozległ się w kuchni. Gwar i zmieszane głosy. Wygięty jak tyka pod wpływem wiatru, z maleńką walizeczką w ręku i z nizkim, bełkocącym coś — mężczyzną u boku, stanął na progu, między alkową a pokojem — Dziadzia.
— Żewu pri — zwrócił się do swego towarzysza. Żewu pri, mon ami... gran plezir... mon... — towariszczi. Mili moi... drodzy... kochani... jedyni: Zygmunt i ty Lucjanie... oto największy mój przyjacie... życie — uważacie — mi uratował. Sztorm. Maszty leżą na pokładzie.. ja mam strz... strz... strzaskaną czaszkę... a on mi... ją tego... uważacie... tego... i życie ratuje... przyjaciel. Hm... pod Cardifem... fordewind... fokmaszt... ster w drzdrzazgi... a ja tego... no?... czaszka!
Mały mężczyzna z nadmernie wysokiem czołem