Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pod pretekstem szklanki, wszedł do pokoju. Teodozja siedziała pod oknem i cerowała coś różowego. Podszedł, ukłonił się i wyciągnął rękę. Podała mu swoją niezręcznie i sztywno. Proszę pani, szklanki — zdaje się, tu? — O, tam, na dole, w szafce. Co, pan niedawno się sprowadził? — Niech pan zostawi, naleję panu kawy. Wstała i dumnym krokiem wyszła do kuchni. Po chwili przyniosła szklankę z brunatną kawą. Nie chciało mu się pić tej lury, ale chlipał, ze względu na dziewczynę. Podczas gdy ona mówiła, on podświadomie uczuwał jakąś przynależność jej do siebie. Dlatego może, że widział ją rano nagą, — znał ją.
— Co pan tak na mnie gały wybałuszył?
— Tak sobie — patrzę.
— Bo jeszcze pan oko złamie — haha... ha.
W pokoju zabrzmiał bas Zygmunta. Lucjan wstał i przeprosił ją. Roześmiała się głupawo. — Nie rozumiała jego grzeczności, nie była do tego przyzwyczajona, myślała, że kpi sobie z niej.
— No, pijaku — wyspałeś się? — Jak się czujesz?
— Bardzo źle — odpowiedział Lucjan. Boli mnie głowa i w gębie czuję niesmak. Na zdrowie mi nie poszło to wczorajsze zalanie się.
— A ja świetnie. Zwymiotowałem i tak jakbym nie pił. A ty, czekajno. Możeś ty się nie wypróżnił — podstawowa rzecz pijaka. Zrób to zaraz, o połowę ci zelżeje.
— O, doskonale, — właśnie nie wiedziałem, czego mi brakuje. Już idę.