Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szczególiki niedalekiej nawet przeszłości. Czyż nie zazdrościł studentowi wyjazdu? Ptaki, wierzchołki drzew. Było to przecież nędzne tchórzostwo, nikczemna chęć wymknięcia się z rąk przeznaczenia, pospolite umiłowanie życia ziemskiego. Powinien się tego wstydzić, nie był w porządku wobec majestatu przygarniającej go śmierci. Albo wczorajsza tęsknota do spaceru po ulicach miasta. Nic dziwnego, był profanem, należał jeszcze do życia. Później został dopuszczony do misterjów niebytu, i oto pławił się w czystości.
Wolno i z wysiłkiem obrócił głowę w stronę otwartych okien. Tam koncentrowało się to, od czego on się oddalał. Niedawno był tu człowiek z zamiarem nawrócenia go z tej drogi. Ha... ha, biedak, jakże żałosną miał minę, nic już poradzić nie był w stanie. Poszedł sobie, dostał pieniądze i poszedł. Pieniądze. Jakże obco brzmi to słowo, bez którego nie może istnieć życie. A więc... ach, jakaż ohyda... ohyda!
Znów odwrócił głowę, twarzą do góry. Nie będę zamykał oczu, pomyślał. — Jeszcze gotów mi kto przyjść i pomyśleć, żem umarł. Rozpoczęłyby się krzyki i macania koło serca, tak, jak wczoraj z Bednarczykiem. Gdy będę leżał z otwartemi oczami, pomyślą, że ot leżę i cierpię po staremu. Chociaż, z zamkniętemi, — myśleliby może, że śpię, nie budzonoby mnie, lecz nie, muszę bardzo podle wyglądać, skoro mnie ta mała nie chciała podać lustra, oj, głupiutka. Tak, jeśli zamknę oczy, napewno pomyślą, że już ko-