Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/312

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a jeśli można tak potężnie się wyrazić, to właściwie kraj tracił ludzi.
Poniedziałek. Biedny Bednarczyk, jakże szybko o nim zapomniano. Początek tygodnia, dzień pracy. Nie było czasu na rozmyślanie o cudzych szaleństwach. Z samego rana przyszedł policjant, trochę pytał, obejrzał „miejsce wypadku“, zapisał coś (Lucjan zauważył, że na żółtym papierze i ogromnie niewyrobionem pismem) i poszedł sobie. Nie wspominano prawie o Bednarczyku, zresztą był to przykry temat, temat niepokojący, — w mieszkaniu tem przecież ciągle czaiła się atmosfera śmierci, jeszcze nie wszystko było załatwione, lokatorowie to czuli.
Był to wspaniale pogodny dzień. Jeden z tych dni listopadowych, który w sercach wszystkich, zdeklarowanego nawet neurastenika, budzi zwierzęcą chęć życia, patrzenia na wszystko, co życie daje, chęć posiadania. Masy słońca wypełniły pokój, wspaniale oświetliły go, rozszerzyły jakby. Otworzono okna, Teodozja to zrobiła, zdjęto kwiaty, połączono niejako pokój ze światem, słońcem, powietrzem. Na ulicach wrzało życie, pracowite życie wielu ludzi, którym natura dała po długiej przerwie, nieco prawdziwej, wiosennej pogody. Gwar rozlewał się w jedno basowe brzęczenie, i wpadał do pokoju niby ćwierkot sejmikujących wróbli. Tylko żywotność miała w tym dniu sens. Tak więc, pamięć o Bednarczyku była tu czemś niestosownem.
I w alkowie było jasno. Śmiało można było czytać. Ale człowiek, który tu leżał, dalekim był od cu-