Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Widzi pan, nie mógł znieść, że nie będzie wielkim panem. I naco mu przyszło. Moje dziecko by tego nie zrobiło.
Dodała jeszcze, zupełnie uspokojona:
— Człowiek ma szczęście, drugi już umiera. Patrzałam na to wszystko i już dawno czułam, że się coś złego święci w moim domu. Jak mi to pan powiedział, to aż mnie zatknęło, ale teraz myślę sobie, że co komu przeznaczone, to go nie minie. Ciekawam, kiedy ta starucha się stąd wyniesie?
Ożywiła się nagle i poszła do kuchni, aby rozpalić ogień. Zawołała jeszcze:
— Pewnie policja będzie mnie przez to nachodzić!
— Możliwe, mruknął. Czuł się dobrze. Nagle cały wypadek wydał mu się czemś normalnem, czemś, czego należało się spodziewać i co już minęło, zatem należało przestać o tem myśleć. Miał swoje sprawy na głowie, wiele różnych myśli, tyczących się jego stanu wewnętrznego. Zapewne cały aparat mózgowy przestanie niedługo funkcjonować, trzeba go więc wykorzystać w celach wzniosłych i ważnych. Jeszcze raz, niby uparty matematyk, począł obliczać wartości i braki tego, co miał opuścić.
Chłopka porwała się nagle z kolan i podreptała do kuchni. Usiadła tam na kuferku i patrzała na krzątającą się Stukonisową. Wreszcie zaskrzeczała jak chora wrona:
— Tyla dobytku i psu na bude.
Odwrócona tyłem, Stukonisowa zapytała:
— O czem pani mówi?