Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wprawnym ruchem chwycili zwłoki i ułożyli je na noszach. Na schodach rozstąpiło się przed nimi kilku zagapionych żydków. Wyszedł i lekarz. Lucjan wrócił do łóżka. Miał wrażenie, jakgdyby był na jakiemś koszmarnem przedstawieniu, gdzie bohater doskonale odegrał swoją rolę. Tak się to wszystko szybko stało; był Bednarczyk i niema Bednarczyka! Któżby się tego spodziewał po tym upartym i ambitnym młodzieńcu. Ha, dobrze, że ja się nie będę potrzebował uciekać do tej ostateczności. Ale że się zamknął tam, co za obrzydliwa premedytacja zamknąć się w takiem miejscu, sam na sam z paskiem. To nie jest takie proste, do tego trzeba charakteru.
W pokoju, przed obrazem Matki Boskiej, klęczała chłopka. Obok niej stały dwie stróżki i rozprawiały pocichu.
— Nie wymodli nic za niego. Kto się porwał na swoje życie, temu Bóg nie przepuści.
— Widać mu dojadło. Pewnie nieczyste miał sumienie.
— A może i czyste, tylko złe go opętało, — powiedziała wesoła staruszka.
— W kostnicy już musi być. Krajać go będą.
— Aha, dla nauczenia.
Poględziły jeszcze trochę i wyszły cicho. Lucjanowi niesamowicie zrobiło się, kiedy pozostał sam z chłopką. Modliła się żarliwie, z głową opuszczoną na piersi. Znów było cicho, czasem trzasnął jakiś mebel. Czas wlókł się opieszale, przygnębiająco. Zazgrzytał