Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To kolega traktuje sobie kościół jak dom rozrywkowy, a? — powiedział Zygmunt.
— ...Nie mów głupstw! Następnie mam zamiar... ale ona właśnie wyszła z kuchni, muszę iść, po obiedzie wpadnę na godzinkę!
Najgłówniejszy punkt został zwolniony. Teraz zapanował tam wielki ruch: czyszczono sobie obuwie, odwiedzano ustęp, smażono coś, nalewano herbatę. Stukonisowa nic nie wskórała z zegarem, poszła więc do kuchni i smażyła jakieś placuszki dla Miećka. Teodozja biegła nadół, do sklepiku „od tyłu“ po mleko dla Lucjana. Bednarczyk czyścił plamy na spodniach, prowadził przytem subtelny djalog z Felicją, na temat czystości.
— Wolałbym niedojeść, byleby mydła mieć zawsze poddostatkiem. Taki już jestem, panno Felu.
— Poco zaraz niedojadać, przecież mydło jest tanie.
— No, tak się mówi. Niema tygodnia, żebym nie umył nóg, naprzykład. Dla drugich to fraszka, a dla mnie konieczność.
— Tak, jak chłop brudny, to niema nic gorszego.
Zygmunt wtrącił się do rozmowy:
— Wy zato jesteście czyściutkie, psiakerw, wyrzygać się nieraz można. Zawsze myjecie się tam, gdzie nie trzeba. Gębusia i paluszki, a dalej, to możnaby wysyłać was na front, zamiast gazów, maskiby potrzaskały.
— No, niech pan już nie opowiada, widać z ta-