Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiedział Dziadzia ze śmiechem. — Już mam taką umowę z Panem Bogiem.
— A już. U nas na wsi jeden chłop młócił żyto i jak mu się nie puści krew z gęby, chyba ze dwie kwarty, całe klepisko ufarbował. To potem doktór powiedział mu, że ma suchoty. I ten chłop zaczął jeść psi szmalec, cały taki garnuszek na dzień zjadał. Z początku zaczął chudnąć, ale potem to tak zgrubiał, że jeszcze więcej jak przedtem. Pan Lucjan też powinien jeść psi szmalec. To te pęknięte płuco zarośnie tłuszczem i człowiek może żyć sto lat.
— Panno Todziu, niech się pani zajmie swemi porodami, proszę nie mówić takich obrzydliwości, trudno mi wierzyć w chłopskie przesądy.
— Przesądy, pan już w nic nie wierzy. A co pan będzie jadł na obiad?
— Nie wiem, chyba nic.
— A tak, już, zaraz, nic. Zrobię panu kaszy na mleku i parę jajek usmażę. Tylko żeby pan jadł, bo... trzeba dużo jeść.
Poszła do kuchni i zaczęła się krzątać koło paleniska. Dziadzia zaczął coś mówić, ale wszedł Zygmunt z jakimś małym, czarnym żydkiem, o dość młodym wyglądzie i niezwykle żywem spojrzeniu swych błyszczących oczu. Doktór zdjął palto, usiadł na brzegu krzesła, naprzeciw Lucjana i patrząc mu w oczy zapytał:
— Więc jak to było?
— Po raz pierwszy dowiedziałem się o swojej chorobie trzy lata temu. Wychodząc z biura po południu,